Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady… Ania Szlendak w Ultra Bojko Trail (galeria)

bojko_02

Ania Szlendak na podium (fot. arch. pryw.)

Ukraińskie Bieszczady, dziewicze trasy w niesamowitej scenerii gór. Tam zdecydowała się na start zawodniczka Beavehearts Legionowo, Anna Szlendak – Mam Wybiegane. Jej wrażenia z imprezy znajdziecie poniżej.

Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady… Zdanie wypowiedziane na milion sposobów, napisane z dwa miliony razy na fejsie, pomyślane za każdym razem, jak życie irytuje, a podwyżka znowu trafia nie na to konto co trzeba. Wszystkiego nie rzuciłam, no może poza samotną miętą i bazylią, którą zostawiłam na pastwę pogody na tarasie, spakowałam się i uciekłam w Bieszczady. Ale nie te polskie, tylko te ukraińskie, dzikie i jeszcze mało zdobyte.

Pierwszy zagraniczny, pierwszy na tak długim dystansie

Po ukraińskiej stronie postanowiłam odkryć pokłady swoich możliwości i przekroczyć kolejne granice. Tę geograficzną przekroczyłam w Medyce, a mentalnych i fizycznych było do pokonania troszkę więcej. Pierwszy raz przebiegłam ponad 80 górskich kilometrów, pierwszy raz startowałam o 3 nad ranem, chociaż mój zegar biologiczny i polska strefa czasowa była nastawiona na 2 w nocy, a nogi pokonały ponad 4000 przewyższeń na trasie w czasie 14 i pół godziny.

A to wszystko stało się w okolicy dzikiego ukraińskiego Żdaniewa, gdzie w sobotę odbyła się pierwsza edycja ekstremalnego biegu ultra Bojko Trail, którego pomysłodawcą jest organizator polskich biegów ultra, w których miałam już okazję brać udział (Ultra Janosik, Zimowy Janosik, Roztocze ) – Sławek Konopka.

Wraz ze mną na przygodę i bieganie po jagodowych połoninach zdecydowało się prawie 600 biegaczy. Do wyboru trasy 40, 80 i 120 kilometrów pełne zbiegów, podbiegów, wejść, zejść, błota, ścieżek usłanych jagodami i tak w koło Macieju. Będąc w ekipie przygotowującej bieg, miałam szczęście lub nieszczęście poznać wcześniej dużą część trasy. Wiedząc co mnie czeka, miałam nawet myśl, by oddać pakiet, ba nawet do niego dopłacić. Chętnego nie było, więc wymazałam pamięć absolutną i już w czwartek przed biegiem zaczęłam bez wyrzutów sumienia zajadać się chałwą i tutejszą czekoladą. Swoją drogą tylu słodyczy, co przez te dwa dni nie zjadłam przez dwa miesiące, ale carboloading przed takim kilometrażem jest wskazany.

Wskazane było też wyspanie się, a że pod moim oknem było biuro i sztab zamieszania zawodów, to za dużej szansy na to nie było. Jak się potem okazało dwie godziny wystarczyły, by bez problemu podnieść się na baczność, wypić kawę, zjeść kawałek bułki z bananem, ubrać się, umalować oko, usta i stawić na starcie z czołówką na głowie. Perspektywa biegu w ciemności z moim astygmatyzmem napawała mnie lekkim przerażeniem, jednak mój donośny głos i rozmowy z ludźmi na pierwszym, ciemnym podejściu szybko oswoiły strach. Bieganie nocne przypadło mi tak do gustu, że nawet podejście pod górę, czego nie potrafię i średnio lubię mocno mnie nie wzruszyło. Na wysokości ponad 1400 metrów nie wzruszył mnie nawet wiatr, chyba tylko mnie, bo prawie wszyscy biegacze natychmiast zaczęli grzebać w swoich plecakach i zakładać wiatrówki. Ja chciałam jak najszybciej puścić się na zbiegu, bo to zdecydowanie lepiej mi wychodzi niż podchodzenie pod górę. Lekka szarówka, kamienie i błoto pod nogami, do tego silny wiatr, a ja mknę przed siebie na złamanie karku. Po drodze mijam tych, którzy wyprzedzali mnie na podejściu. Tak oto wyglądała moja trasa ze szczytu Pikuja – pierwszego wzniesienia podczas Bojko. Poza trzema głównymi szczytami czekało na mnie mnóstwo cudownych widoków: zielone połoniny ciągnęły się aż po horyzont. Porośnięte jagodami zbocza zachęcały do zatrzymania się, bukowe gęste lasy, skłaniały do refleksji, błotniste ścieżki sprawiały frajdę butom przyzwyczajonym do czystego podłoża. Jak już byliśmy rozgrzani do czerwoności, naszym oczom ukazał się wschód słońca. Bajkowy krajobraz zmienił się po chwili, a niebo i połoninę przykryła mgła. Na 20 kilometrze i pierwszym punkcie kontrolnym czekała herbata z mięty, liści malin i innych ziół zebranych przez Ukrainkę, która wraz z polskimi wolontariuszami przygotowała ją wcześniej w garnku na ognisku. Widok ruszających się na wietrze namiotów ekipy wspierającej biegaczy przypominał lekko hitchcockowy charakter.

Bojko Trail, to nie tylko bieganie po lasach i połoninach, to również obserwowanie dzikiej Ukrainy – domostw bez elektryczności, chudych krów, które na dziurawych jak ser drogach mają zawsze pierwszeństwo. Ludzie żyją tu jak czterdzieści lat temu. Żyją ze zbieractwa jagód, grzybów i ziół. Ty biegniesz, świat stoi, a miejscowi patrzą na ciebie, jak ty na te krowę, która ciągnie furę, na której siedzi koza.

Na 80 kilometrowej trasie może się wiele wydarzyć. Możesz wyłączyć totalnie myślenie i jedyna rzeczą nad którą się zastanawiasz to to, ile tutejszych piw i czekolad przywieźć do Polski. Jak już przeliczysz, to ponownie wpadasz w stan nirwany i totalnego relaksu myślowego. Nic się nie liczy poza kilometrami w nogach, widokami i szczęściem, które czujesz każdym milimetrem upoconego ciała. Na tylu kilometrach, w tak miłych okolicznościach przyrody poznajesz fantastycznych ludzi. Ultrasi mają to do siebie, że całkiem normalni to oni nie są. A swój do swego ciągnie, więc od czasu do czasu samotność długodystansowca zamieniała się w miła pogawędkę o życiu, bieganiu, pysznym risotto i rewelacyjnie zorganizowanym biegu, w którym biegło nam brać udział. Ultrasi mają to też do siebie, że nie obrażają się na siebie, nawet jeśli wspólnie przebiegło, podeszło się kilka kilometrów, by potem uciec na zbiegu, bo taka jest potrzeba chwili.

10, 20, 40 – już połowa, a mnie nic nie boli. Za chwilę pojawię się w miejscu, które znaczyłam i klęłam na czym świat stoi. Prawie 300 metrów pionowej ściany miękkiej niczym perski dywan. Podchodzisz, podchodzisz i końca szczytu nie widać. Pomagam sobie drewnianym kijem i słucham bluzgów, które lecą od współtowarzyszy przede mną i za mną. Kiedy w połowie mówię koledze, że drugi raz wdrapywanie się pod tę górę boli psychicznie i fizycznie mniej, to zaczynam układać wiązankę, którą bym posłała ponownie temu, kto to wymyślił. Na szczycie zostawiliśmy flamaster i karteczkę przyczepioną do drzewa, na której można było wyrazić swoje emocje. Miejsca już nie było, zatem to co myślałam wcześniej wykrzyczałam. Po tej katordze do mety zostało jakieś 15 kilometrów. Mam już tę trasę w nogach więc wiem, że jeszcze latanie po połoninie, lekko w górę, lekko w dół, znowu w górę, kilkukilometrowy zbieg do ostatniego punktu kontrolnego. Tam pochłaniam żel, piję trochę coli, lecę do medyków i krzyczę „cold spray, cold spray” po czym okazuje się, że to Polacy. Chłodzą mi ścięgno na łydce, Gocha – szefowa punktu odprowadza mnie biegiem do lasu i krzyczy: jeszcze 6 kilometrów przez las w dół i potem 3 prostej po asfalcie i jesteś. Myślę sobie: wiem, jak wygląda ta trasa – byłam tu już dwa razy. Raz w górę, raz w dół. Dziękuje jej za pomoc, doping i lecę powoli, ociężale. To ta cola. Po tylu kilometrach mój żołądek nie jest w stanie na spokojnie nic przyjąć. Za chwilę zdaje sobie sprawę, że to już końcówka, a ja mam teraz to co uwielbiam, czyli zasuwanie po kamieniach i błocie wąwozem w dół. Nogi jakoś mniej ociężałe i cold spay pomógł.
W głowie myśl o zimnym piwie na mecie, o tym, że już prawie jestem, że to zrobiłam, że warto podejmować ryzyko, przekraczać swoje granice. Połączenie szczęścia z zacięciem, by jeszcze kogoś wyminąć. Udaje się. Po drodze wyprzedzam kilka dziewcząt i kastruję swoja prędkością zbiegających zachowawczo facetów. Ci, jak na ultrasów przystało potrafią zdjąć czapkę z głowy, by wyrazić podziw kobiecej mocy na samym końcu trudnego biegu. Po dobiegnięciu na metę okazuje się, że jest troszkę prawdy w stwierdzeniu, że długie górskie biegi wygrywa się na zbiegach. Ja swoimi wybiegałam piąte miejsce OPEN wśród kobiet i pierwsze w swojej kategorii.

Do domu poza określona ilością ukraińskiego piwa, czekolad i chałwy przywiozę statuetkę, medal i mnóstwo pozytywnych emocji. Za rok wracam na Bojko, by atakować 120 kilometrów, a w między czasie powalczę ze swoimi słabościami, jakimi są podbiegi i nowa miłość – chałwa.

Tekst Anna Szlendak, oprac. Michał Machnacki