„Spełniłem dziecięce marzenie” – rozmowa z olimpijczykiem, chodziarzem Adrianem Błockim

Adrian Błocki

Legionowianin, Adrian startował w Mistrzostwach Europy w Berlinie (fot. arch. pryw.)

Mieszkaniec Legionowa, Adrian Błocki, trenuje chód sportowy. Na początku maja zdobył brązowy medal Mistrzostwa Świata w chińskim Taicang w drużynówce. Z medalistą rozmawiałem po powrocie z dalekich Chin.

Michał Machnacki: Panie Adrianie, serdeczne gratulacje! To pana największy sportowy sukces?

Adrian Błocki: Dziękuję bardzo. Tak, to mój największy sukces sportowy. Jestem medalistą mistrzostw świata. To jest coś, czego nie brałem pod uwagę, startując tamtego dnia w Chinach. W trakcie rywalizacji okazało się, że mamy realną szansę walczyć o miejsce na podium.

Dlaczego zdecydował się pan na trenowanie tej dyscypliny sportu? Jak wygląda pana sportowy dzień?

Przez dwa lata biegałem, a później trener zaproponował żebym razem z bratem Damianem i przyjacielem Michałem Kostańskim spróbowali chodu sportowego. Początkowo byłem oporny, nie podobało mi się, ale po pierwszych zawodach zmieniłem opinię i coraz bardziej byłem zaangażowany w nową konkurencję. Znalazłem w sobie upodobanie do długich, morderczych dystansów. Co do sportowego dnia? Mało kto zdaje sobie sprawę, że dzień sportowca wytrzymałościowego podporządkowany jest jednej sprawie: zawodnik ma być przygotowany na kolejny trening. W praktyce, gdy kończę trening już myślę o kolejnym i o tym, by być na niego maksymalnie przygotowanym. Na obozie jest to jeszcze bardziej znaczące. Oznacza to wzięcie odpowiedniej dawki odżywek potreningowych lub zjedzenie przekąski, stretching, wykonywanie treningu mentalnego lub pójścia do psychologa sportu. „Na miasto” nie wyjdę, nawet jeżeli mam ochotę, bo powinienem odpoczywać. Tak samo zbyt często na lody, bo to dodatkowe niepotrzebne kalorie. Każdy posiłek przeliczam w głowie, czy ma dobre proporcje między węglowodanami, białkiem i tłuszczem. Na weekend do domu również nie pojadę, aby nie męczyć się jazdą autem, nie rozpraszać się i utrzymać rytm dnia. Poza tym w soboty i niedziele trenuję tak samo jak w pozostałe dni – 2 razy dziennie. Na obozie po śniadaniu uczę się języka hiszpańskiego i medytuję. Następnie wychodzę na trening, jem przekąskę potreningową, później obiad. Niedługo później idę na drzemkę a potem na drugi trening, gdzie często są ćwiczenia dodatkowe lub siłownia. Co kilka dni idę na odnowę biologiczną lub mam wizytę u fizjoterapeuty. Najwięcej czasu wolnego mam po kolacji. Wtedy rozmawiam z żoną i mam czas aby popracować lub uczyć się (jestem w trakcie studiów magisterskich). Gdy jestem w domu mój dzień jest bardziej… nieprzewidywalny. Mam wspaniałego 9-miesięcznego syna, którego mało interesują moje plany (śmiech). Dlatego muszę je często modyfikować. W domu nie zdarza mi się trenować 2 razy dziennie.

Widać od razu, że to bardzo trudna dyscyplina. Nie dość, że trudna technicznie to jeszcze wiele zależy od… sędziów. Ja dobrze pamiętam start Roberta Korzeniowskiego w Barcelonie, gdzie przed wejściem na stadion olimpijski, otrzymał czerwoną kartkę, która zabrała mu pewny srebrny medal.

Zgadza się jest trudna. To połączenie wytrzymałości psychicznej i fizycznej, gdzie bardzo ważna jest cierpliwość, determinacja oraz logistyka. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Racja, jesteśmy oceniani przez sędziów. I tak naprawdę nikt nie może powiedzieć, że miał pewny medal, dopóki go nie zdobył. Zdarzało się, że zawodnicy padali z wyczerpania tuż przed metą, albo ktoś ich wyprzedził.
w tym przypadku sędziowie zadecydowali że Roberta technika jest niedopuszczalna i go wykluczyli z wyścigu. To tak samo jak spalone próby w pchnięciu kulą. Szkoda tylko, że zrobili to tuż przed metą. To musi być fatalne uczucie.

W 2016 roku zajął pan 15 miejsce na dystansie 50km podczas Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro. Proszę powiedzieć, co czuje olimpijczyk na starcie… Na starcie życia, bo chyba tak można powiedzieć o wzięciu udziału w największej imprezie sportowej na ziemi?

Start na Igrzyskach olimpijskich to było moje marzenie. Pierwszy raz miałem świadomość, że współtworzę największe wydarzenie sportowe świata. Przyczyniła się do tego również jedna rzecz, która miała miejsce w Polsce kilka tygodni wcześniej. Nominacja olimpijska w PKOL, dzięki której czułem, że jesteśmy, jako drużyna, prawdziwą polską delegacją. W takiej sytuacji czułem się niezwykle wyróżniony. Wyjazdu na Igrzyska, bycia nominowanym nie da się kupić. Można tylko zapracować. Na starcie byłem dumny i szczęśliwy, że spełniłem dziecięce marzenie, a poza tym… Nie czułem nic. Bo to mój sposób na rozgrywania wyścigów. Odciąć się od emocji i koncentrować się na jak najszybszym dotarciu do mety.

Zobaczymy pana na kolejnych Igrzyskach w Tokio?

Chciałbym również pojechać i ścigać się w Tokio. Japonia jest niesamowita i jestem przekonany, że następne igrzyska będą majstersztykiem pod niemal każdym względem. Dobrze byłoby w nich uczestniczyć. Ale czy pojadę, to czas pokaże- muszę najpierw zdobyć kwalifikacje, które zapewne będą trwać do wiosny 2020 roku.