Pani Magdalena Kwilecka przesłała nam do publikacji wspomnienia swojej babci, Maruli hr Zamoyskiej, z pamiętnika frontowego.
Wojskowy Szpital Polowy Czerwonego Krzyża Nr 301 p.pol. gł. Nr 6
Zbaraż. I Apel.
Dzieje się to w Warszawie w grudniu 1916 roku. (Marula ma 18 lat)
Jest śliczny cichy zimowy wieczór, nieco mglisty, a dzięki temu jakby owiany tajemnicą jakąś. Miasto wygląda odświętnie, pomimo że w kalendarzu nie było święta dnia tego. Przystrojone w chorągwie amarantowe z białem, z balkonów zwisają dywany. Widać gdzieniegdzie jeszcze porozrzucane kwiaty. Ludzie na twarzach maja jakiś odblask szczęścia wewnętrznego. W oczach jakieś spodziewanie, nadzieje. Są jakby wszyscy przejęci czymś ważnym, wielkim. Po ulicach snuje się dziwnie dużo żołnierzy w polskich mundurach. Nigdy ich jeszcze stolica tylu nie gościła w swych murach od czasów ostatniego prawdziwego wojska polskiego podczas powstania 1863 r. Przechodnie oglądają się za niemi ciekawie, przypatrując im się ze wzruszeniem. W powietrzu nawet czuć coś niezwykłego. Krążą jakieś nadzieje, płynie duch wolnej Polski, która powstaje z zaklęcia, budzi się do życia na koniec i zaczyna panować najpierw w duszach i sercach żołnierzy polskich zanim będzie panował ten duch nad całym zjednoczonym, a niepodległym narodem.
Ta radość, ta nadzieja z powietrzem dostaje się do mieszkań ludzkich i tam budzi serca z odrętwienia. Przypomina, że Polska wstaje, że Polska odzyskuje życie w dłoniach i piersiach swych rycerzy.
Stałam w jednym z okien. Patrzyłam, ale nie widzałami ani tych domów szarych naprzeciwko, ani tłumu płynącego w obie strony ulicą. Oczy moje mają wyraz zadumy, zdaje się spoglądam w zaświaty myśli i uczuć najgłębszych, nieuchwytnych.
Marzyłam: przed duszą moją przesuwają się obrazy i wspomnienia, a treścią ich wszystkich – Ojczyzna! I serce mi zalewa gorąca fala niezmiernej miłości do tej Polski, którą widziałam w niewoli beznadziejnej, a dla której dzisiaj świta nareszcie to nowe, nieoczekiwane od lat – „jutro wolności”.
Przypominam sobie to, co było dawniej, o czem opowiadano, czego się uczyłam ze ściśnieniem serca; ten upadek, później porywy walki narodu, jego prace, bóle, męczarnie.
Ponoszone dla Niej, dla tej, która jęczała do wczora w niewoli. A potem przeżywam owe lata, które sama pamięta, znojne pracą, cierpieniem, smutne, które przetrwać było trzeba. W których jak skarb najdroższy chowało się w sercach daleka, niedościgłą jak się zdawało nadzieją, że kiedyś Polska być musi.
I teraz ta chwila nadeszła, nadzieje się spełniają. Teraz już akt Niepodległości ogłoszony. Dziś Warszawa po tylu latach wita wojska polskie. Czyż to nie cud? Czyż nie opatrznościową ta straszna wojna dla nas pomimo całej swej zgrozy i zniszczenia, jakie rozsiała na ziemiach polskich? Pomyślałam, że jest mi dane wszystko to przeżywać, czuć, widzieć, że właśnie znajduję się w tym wieku, w którym mogłam pojmować rozpacz niewoli, a teraz może rozumieć tę zorzę, która zabłysła, odczuwać doniosłość chwili.
Ach, przed paru godzinami co się też ze mną działo, na widok tych wymarzonych od lat dziecinnych żołnierzy polskich.
Żołnierz polski strojny w amarant i biel świeżą. O tym się opowiadało jak o cudzie, jak o czymś świętym, co było i przeszło, za czym się tęskniło w dniach pacholęcych, marzyło o ułanie z chorągiewką, ledwie przypuszczając, że znów się oni pojawią tak prędko choć się o nich modlono!
I dziś – dziś – patrzę, jak weszli do stolicy pierwszy raz.
Miłość serdeczna i wdzięczność i żal za ich krew przelaną, wyszły dziś przeciw nim na spotkanie i usłały im drogę kwieciem uczuć najgłębszych.
……. Był srebrny poranek grudniowy spowity w troskę, jak w zasłonę mgły, bo niepokój przenikał dusze w chwili narodzin naszego Jutra.
Wyszłam na ulicę: na domach powiewają chorągwie narodowe, wszędzie rojno i gwarno. Szkoły ustawiły się w szeregi, skauci pilnują porządku. To młodzież, przyszłe pułki obrońców, witają legiony.
Weszli do miasta, a okrzyki przez tłum rzucane rosły z całą symfonią akordów, a muzyka grała ciągle Mazurka Dąbrowskiego.
Pewnym, miarowym krokiem płynęły szeregi żołnierzyków naszych. Wciąż towarzyszyły im okrzyki serdeczne, wiwaty. Całą swą duszę włożyłam i wszystkie uczucia w swój głos i oczy. Rzucano im kwiaty, chylono przed nimi sztandary. Szli jednak skupieni, rzewnie spoglądając na witająca ich stolicę Polski, od której tak długo byli oddaleni.
Więc najprzód jechał wódz z adiutantem, dalej sztab, trębacze na białych koniach, potem barwna wstęgą rozwijały się pułki ułanów, amarantowe rabaty na szarych mundurach. Konie raźno parskały; wszystko niby wstający przed oczy Warszawy sen o żołnierzach ks. Józefa, wracających po stu latach z pod Lipska.
Za ułanami piechota. Młode, na wpół chłopięce twarze, na których znać ciężkie dni służby w okopach.
Ach, jakie to piękne było, jakie niezatarte wrażenie na jej duszy i sercu wywarło. I teraz jeszcze zdaje się jej, że znów stoi na balkonie hotelu Europejskiego skąd patrzyła na rewię, że widzi znów tę scenę potężną: Wódź na białym koniu, w paradnym mundurze otoczony tłumem na środku ulicy. Odcięty od reszty wojska morzem falujących głów ludzkich cisnących się ku niemu wśród okrzyków uznania i zapału. W tej chwili z mgły po raz pierwszy wyszło słońce i dodało piękności temu obrazowi, rzucając złotymi promieniami jakby nadzieja na przyszłość. Przypominam sobie teraz i te konwalie, które niosłam cały ranek, by rzucić rycerzom polskim pod nogi. Leżały one tam długo na ulicy, aż ktoś je podniósł i podał wodzowi.
Co to był za cudny widok, co za podniosła chwila! Jak serce biło w piersi, wyskoczyć chciało ze wzruszenia, radości, dziękczynienia. Łzy cisnęły się do oczu. Jak szkoda, że to już przeszło, że nie trwa jeszcze…
I znów nowa karta dziejów naszych odwrócona. Na niej, może jeszcze niewyraźnie, ale prawdziwie, jak zapowiedź pierwsza faktu, który zna rzeczywistość jedną z najgłębszych i najistotniejszych tęsknot narodu do własnej armii broniącej kraju wolnego od wrogów. Polskie sztandary, polska młodzież w szeregach, polska komenda – to wszystko ze snu stało się dzisiaj jawą w jej sercu i w sercach wszystkich Polaków.
Radość jednak mąci myśl gorzka o tych, którzy daleko w hełmach pruskich, lub ruskich kaszkietach stoją jeszcze pod cudzym sztandarem, krwią swoją broniąc obcej sprawy.
To dopiero zaczątek, to jeszcze bardzo niepełne święto, bo któż pewnym i spokojnym być może, gdy wojna jeszcze szaleje, gdy tu w polskiej stolicy miedzy polskimi legionistami snują się „krzyżacy”, gdy Polska powstaje z aktu woli dwóch wrogich cesarzy. A więc tragedia narodu jeszcze nieskończona, a więc ten dzień nie jest jeszcze dniem całkowitej radości. To ledwie przednia straż nieznanego jeszcze, ale przeczuwanego wskrzeszenia Ojczyzny.
W duszy mojej coś nowego się zrobiło, coś zapisało ognistymi zgłoskami w sercu. To Polska mnie woła!
W tej chwili przypomniałam sobie, kiedy podobne takie wołanie po raz pierwszy usłyszałam. Było to już dawno, za dziecinnych lat jeszcze zwiedzałam Kraków. Byłam właśnie na Wawelu.
Cała potęga wspomnień przemówiła do mnie: zamek, katedra, groby królów, obudziła się w mojej duszy niepowstrzymana żądza powrotu do dawnej wielkości narodu. Dusze moja, dusza dziecka wzięła w swe ręce przeszłość Polski i dusza ta zadrgała, serce się przebudziło raz na zawsze.
A teraz mówi do mnie przyszłość Polski już nie wspomnieniami, ale chwila obecna mówi z tych szeregów żołnierzy, z tych sztandarów, z tego amarantu co się krwawi na mundurach…
Oni leją krew dla Ojczyzny, broniąc jej, walczą, by utrzymać Ducha narodu, by stworzyć mu nowe cele wspólne, wskazać nowe drogi, by wszystkich Polaków we wszystkich zaborach zbratać, połączyć, ustalić w jednym ognisku. A cóż dla nich się robi za to wszystko ? Czy zawsze się pamięta o ich zasłudze i ofierze ?
Oczy moje wtedy zachodzą mgłą żalu, chyli się głowa w odczuciu winy społeczeństwa
…
Lecz co to ? Przez okno widzię jednego z tych szarych braci z ręką biało obandażowaną na temblaku wiszącą. Ranny! Może gdzieś daleko między obcymi przelał swą krew za Warszawę i teraz przysłuchuje się powitaniu tego miasta, jego wdzięczności.
I wtedy w mym sercu obudziło się pragnienie służenia mu, ulżenia w cierpieniu, ukazania, że nie darmo narażał się, że go kochają tu w kraju i mają za obrońcę i wybawiciela !
Przecież jestem młodą, silną, pełną wiary. Dlaczego nie mogłam pod znakiem Czerwonego Krzyża pociągnąć na front z zastępami tych walecznych?
I już widzi zobaczyłam siebie raz w szarym szynelu, zbierająca rannych na polu bitwy, to znów pochylająca się w białym fartuchu i czepku, na którym skrzy się czerwony krzyż – nad leżącymi w Sali szpitalnej z bladymi twarzami, wykrzywionymi cierpieniem.
Wtem obudziłam się z zadumy. Za oknem noc już była, płonęły pierwsze latarnie.
To pragnienie, które się w mej duszy zrodziło to sen tylko? Sen złoty, który się przyśni i nie będzie po nim nic ?
Naturalnie! Za młoda jeszcze przecie, niedoświadczona, uczy się; przytym rzucać dom, rodziców, zrywać z tym wszystkim do czego była przyzwyczajona ?
Nie, to nie dla mnie te marzenia. Nie mogę iść między prostych żołnierzy!
I smutek, ból ścisnął me serce chłodem przejmującym. Gdybym się z tym odezwała teraz, co by było – ach ! Nie warto o tym myśleć, nawet śnić – to nie dla mnie !….
A jednak… może nie teraz, ale kiedyś, później… może jeszcze będę potrzebna, może będę starsza, dojrzalsza. Silniejsza w swych szlachetnych żądzach. Może chwilowe pragnienia będę mogła zamienić w czyn. Kto wie ?
A więc trzeba mnie zamknąć w świątyni duszy jak tego białego ptaka. Zazdrośnie jak skarb najdroższy i przechować go do chwili, kiedy będzie mogło wyfrunąć swobodnie bez złamania skrzydeł….. .
Cisza wstąpiła w me serce. Obietnica, postanowienie zapadło, że gdy nadejdzie chwila, gdy mnie Polska zawoła w potrzebie, stanę do Apelu !
Głosu pobudki odtąd będę słuchać i czekać. A tymczasem skrzydła mi urosną, ziarno szlachetnego porywu zakiełkuje w sercu.
Listopad, 1918r.
Cichy jesienny dzień. Na błękicie nieba nie ma ani jednej chmurki, ani obłoczka. Słońce króluje niepodzielnie w swym majestacie, świeci choć już mało grzeje. Wiatr już mroźny hasa po polach, szumi w lasach, pędzi tumany złotych liści. O pamiętna będzie po wsze czasy ta jesień, piękna i pogodna jak nigdy jeszcze. Spokojna, złota, objawiająca się w mgieł przesłonie, kiedy ziemie polską różowiły uśmiechy Jutrzenki.
Ta ziemia oddychała wolnością, wchłaniała szczęście. Ojczyzna już w pełni Zmartwychwstała, jaśniała. Polska królować poczynała !
W taki dzień tej jesieni szłam przez las. Szłam po ziemi zasłanej puszystym, szeleszczącym kobiercem, pod sklepieniem nagich gałęzi buków i dębów. Szłam przez bór bez celu, zasłuchana w jego szum, wyczekująca jakiegoś głosu z daleka. Dusza moja zrywała się gdzieś do lotu, serce gorzało. Szłam i słuchałam.
Bór szumiał, czy skargą jest wzniosły jęk borów, huk jednostajny ? Tej jesieni był chyba hejnałem, zapowiedzią nieśmiałych tajemnic w swej pieśni wielkiej, która od wieków uczy człowieka czuć, myśleć i tworzyć.
W szumie tym czytałam, śniłam, przeżywałam chwile obecne tak gorąco jak wtedy przed dwu laty, ten dzień grudniowy pamiętany.
Wojna się skończyła w zasadzie. Najeźdźcy wygnani przez własnych synów tej ziemi, opuścili kraj polski. Polska nareszcie naprawdę wolną i niepodległą się czuła. Już to nie był świt złoty nadziei, nieprzygotowany. To już czas się dopełnił. Chwila upragniona nadeszła. Przyszłość stała się dniem dzisiejszym. Polska żyła, walczyła za siebie i z wrogami. Krew się jej lała. Synowie padali na ojczystej ziemi. Łzy matek i sióstr doprowadzały ich na wieczny spoczynek, ale z ich ciał z ich krwi z tych łez powstają nowe zastępy, rodzi się wspólność dążeń całego narodu. Burze i nawałnice w społeczeństwie jeszcze przechodzą, wichury niezgody obmiatają polski kraj. Jeszcze cierpienie nie zeszło od nas w otchłań, ale na to czasu potrzeba. Wszystko od razu się nie odmieni, nie zbuduje – to SĄ jeszcze lata przejściowe i teraz po męce zadanej przez wrogów przeznaczonym jest widać Polsce przeżywać jeszcze krzywdę druga, straszniejszą, bo od swoich zadawaną. Ale przecież kiedyś i to ustanie. Polska się oczyści jeszcze lepiej w tym ogniu trawiącym, my staniemy się jaj warci. Zaświta dzień nowy już nie walki, szanowań i nadziei, lecz pracy wytrwałej i wiary – dzień w którym miłość królować musi niepodzielnie i wszędzie.
Nie było jeszcze takiego cudu na Świecie. Pan bóg wskrzeszał umarłych, lecz pierwszy raz wskrzesił i naród i państwo!
Co za pociecha w tej chwili być młodą, pełną sił i zapału, gotowa do pracy i móc pracować!
A tej pracy taki ogrom, tak rąk potrzeba gorliwych i serc szerokich.
Cała przyszłość Polski spoczywa na polskim żołnierzu. On ja umacnia, zakłada podwaliny jej bytu, broni jej granic by wewnątrz kraju ład i porządek królował. Zastępy całe synów Ojczyzny męczą się za nią i giną.
Najpierwszym czynem, najgorętszą potrzebą jest wspomagać tych walecznych, nieść im pomoc duchową i cielesną, bo gdy im już krwi nie stanie w żyłach, lub gdy ducha ich zwątpienie nawiedzi, to nie ma już Polski !
Oni są jej najważniejszą, jedyną ostoją. Wszystkie myśli troski całego narodu powinny na nich się skupiać, o nich pamiętać. I tu jak szerokie jest pole działania dla Polek, dla sióstr tych rycerzy. Ani jednej silnej i zdrowej nie powinno być brak na froncie, bo tam najlepiej w obecnej chwili służyć Ojczyźnie mogą.
Szłam coraz dalej, nie zważałam na drogę, nie pamiętałam o czasie zatopiona, zatopiona w swych myślach.
Mrok już w boru zapada, zbliżałam do kraju lasu, bo drzewa rzadnieją, a między pniami płoną ostatnie blaski – tam daleko zachodzi ognista kula jesiennego słońca.
Wtem słychać dzwon. Płynie jęk jego w przestworza wieczoru, odbija się o szczyty drzew, napełnia muzyką potężna bór cały, zlewając się z jego symfonią poszumów. To Anioł Pański :
Niech będzie Maryja pozdrowiona
Niech będzie Chrystus pozdrowiony
Na Anioł Pański bija dzwony!
Nagle, już na samym skraju lasu stanęłam, łowiłam dźwięk dzwonu, potem uklękłam i dłońmi zakryłam twarz w nadmiernym wzruszeniu. Wielkie łzy zaczęły jej spływać przez palce aż na ziemię liściami i igliwiem przysłaną.
W tej tajemniczej wieczornej chwili, w tym dniu jedynym uczułam wołanie Ojczyzny. Usłyszałam jej głos naglący do ofiar i pracy, a dusza moja wyszła naprzeciw temu wołaniu.
To Polska wzywała mnie na Apel. Rozlega się po lesie pobudka.
Jak żywa staje mi przed oczyma chwila podobna sprzed dwu laty, gdy obiecałam w duszy czekać na ten sygnał, być gotową.
O tak ! Dziś stanę do apelu, jestem gotowa, pójdę na front, włożę na czoło opaskę z Czerwonym Krzyżem. Teraz wiele się zmieniło : Polska w potrzebie, żołnierz jej też, a nie ma już ciemiężców, walczy za siebie, szpitale SA polskie nareszcie, jestem starsza , bardziej życiowo wyrobiona, doświadczona, więcej mam sił, więcej wytrwałości, lepiej rozumiem powinność. Iść mogę, nic mnie nie trzyma, ale jeśli o to walczyć trzeba będzie, to walczyć będę i zwyciężę. I tak jak wtedy znów spokój zapanował w mej duszy, wola nieprzebrana pchała mnie naprzód, a wciąż słyszałam z dala głos wołającej Polski, bym nie ociągała się, bym z odwagą przeszła po krępujących mnie więzach, bym chciała zwyciężyć i doszła do celu.
Gdy w borze noc już zapadła, wybiegłam z jego cieni jak na skrzydłach leciałam tam ku gorejącemu słońcu, jakby ku wielkiemu morzu krwi, które całe w sobie utopić chciałam.
Listopad, 1919 rok. – szpital polowy
(Marula ma 21 lat, pisze o sobie)
Noc, cisza, cały szpital śpi. W półmroku wielkiej Sali łóżka i łóżka bez końca. Między nimi przesuwa się wysoka postać niewieścia w bieli. To siostra na nocnym dyżurze.
Szeregami blade twarze, w których krew cała uciekła do serca, by podtrzymać jego bicie, lub z których wylała się rana. To inne znów z wypiekami, pałające gorączką. Niektóre oczy zamknięte, czasem powieki tak wpół opuszczone na widoczne białka oczu iż zdawać by się mogło, że to już na wieki, albo znów otwarte gorejące źrenice bezprzytomne, ruchliwe lub tez zapatrzone nieruchomo w jeden punkt w oddali jakiejś nieznanej. Ranni i ranni wszędzie, w cztery rzędy po Sali. Niektórzy leża spokojnie, śpią lub drzemią marząc o domu i rodzinie. Inni rzucają się w przewidzeniach sennych, chwytają powietrze rękoma, zrywają się, czasem krzykną jakie słowo, wezwą pomocy Boga lub padnie przekleństwo. Prócz tych odgłosów i jęków nie słychać nic.
Za wielkimi oknami ciemności zalegają, wiatr świszczy za cegłami domu.
Ponuro i głodne psy wyją i skomlą. Nieodzowni towarzysze większych ilości wojska zgromadzonych w jednym miejscu.
Siostra stanęła chwilę naprzeciw okna i patrzyła w noc. Na twarz jej padał słaby blask lampki. Spokój i cichość były na niej rozlane. Siostra patrzy wciąż na twarze blade, na krew. Obcuje ciągle z cierpieniem, ze śmiercią. Żyje wśród zapachów szpitalnych, ale nic z tego nie znać na jaj twarzy. Może tylko w oczach w godzinach dyżuru ukazuje się zaduma jakaś głębsza. Świadomość odpowiedzialności.
A pomimo tego tam gdzieś w głębi duszy coś ją przygniata ciężarem jakimś dziwnym. Serce się chwilami ściska i czegoś lęka. Smutek i żal opanowuje, a w duszy litość i miłość wzbiera do tych wszystkich, którzy w strasznych godzinach nocy tylko od niej pomocy się spodziewają.
Teraz przypomina sobie pierwsze noce dyżurów, wrażenia rozmaite i bardzo wstrząsające. Potem można się z nimi do pewnego stopnia otrzaskać. Nie czuje się prawdziwego strachu, ale istnieje pewien niepokój wewnętrzny, spowodowany milczeniem nocy w salach półciemnych, rozświetlonych gdzieniegdzie tylko mała lampką.
Ten spokój mącony tylko oddechem wielkiej ilości ludzi śpiących przerywanym snem, działa na cały system nerwowy. Nastawia mimo woli ucha za lada odgłosem. A najbardziej przeraża w pierwszych dyżurach to właśnie, że niektórzy mówią głośno przez sen dziwnymi dźwiękami, słowami bez związku lub zdaniami, które zdradzają istnienie zmór sennych opadłych na osłabione cierpieniem umysły. Często zostają one jeszcze pod wrażeniem widzianych scen straszliwych, które przeżyły. Słyszy się niekiedy : „Naprzód, naprzód chłopcy na bolszewika !”. Są tacy, którzy łączą czyn ze słowami. Siadają na łóżkach i naśladują ruchy zabijania krzycząc : „ A bolszewiku, nie dostaniesz mnie !”.
Ale po co wspominać przeszłe noce dyżurne.
Siostra chodzi wokoło wśród łóżek. Temu trzeba podać wodę, tamtemu okład zmienić, temu nogi ścierpnięte rozetrzeć, tego okryć, innemu dać lekarstwo, z tym pogadać, pocieszyć, uspokoić.
Z niektórych kątów jęk dolatuje, tu ktoś stęka i skarży się. Jedni chrapią, inni w bezsenności rzucają się po łóżkach. Wąskie łóżka polowe skrzypią i zgrzytają.
Tam w gorączce któryś się zwija i czekając na siostrę, pada na poduszkę. Czasem krzykną : „siostro, siostro” i proszą o pomoc lub usługę. Są tacy co siadają na łóżkach i wtedy słychać : „naprzód, naprzód, na bolszewika !” i łączą czyn ze słowami.
Jest kilku w ciężkim stanie. Gdy jęczą bardzo, te skargi w nocy jakieś złowrogie się wydają. Gniew i nienawiść wzbierają wtedy w sercu na myśl, że w tym nie ma nic przypadkowego, że wszyscy ci ludzie leżący ranni, cierpiący, okaleczeni z woli i winy dzikiego wroga, który się targnął na granice Ojczyzny.
Światło latarni tak drga, takie nikłe, przygaszone, jakby się bało jaśniejszym promieniem rozświecić te przestrzeń cierpień, jęków i westchnień.
Takie blade są twarze, a jednak opatrunki przekrwione tak rażą czerwono.
Tam jeden rozerwał bandaże i z przestrachem patrzy na krew, na dziurę, którą życie ulata. Siostra poprawia jemu opatrunki i uspakaja głosem. Trzyma ręce w swoich rękach długa chwilę, póki nie zaśnie. Potem idzie dalej.
Właśnie jeden rozkrzyżował ręce i drapie, zwiesza się na brzeg łóżka, trzeba go przesunąć, ale siostra nie ma dość siły. Ogląda się, woła sanitariusza. Ten drzemie w kącie Sali. Na głos przeciera oczy i ciężko wstaje. Zataczając się idzie ku niej. Razem układają go do snu jak dziecko.
Teraz śpią wszyscy, tylko ten jeden szepcze cos jakby żegnał się z życiem. Siostra siada przy nim i czeka na ostatnia chwilę.
Ach, te długie godziny rozmyślań podczas których żaden głos z zewnątrz nie dochodzi, jak są nieraz przykre i zdaje się bez końca ! Ile myśli, wrażeń i uczuć przechodzi przez dusze siostry, a wszystkie idą do niej z tego posępnego otoczenia. Odczuć już można śmierć, tę wielką potęgę tak straszną, bo tak niemiłosierną. Zda się, że już idzie poprzez salę szpitalną, już się zbliża, już jest. Jeszcze jedne odchodzi z życia. Westchnęła i naraz szalona żałość ją porwała i bunt jakiś okropny przed tą ogromną Potęgą. I mimo swej pracy, trudów i wszystkiego co z siebie samej tu składała bohaterom, poczuła się strasznie maleńka, bezsilna i nic nie znacząca w szpitalu wobec nadciągającego już Anioła Śmierci.
Okropne jest to uczucie niemocy, by ulatujące życie zatrzymać i to oczekiwanie ostatniego oddechu i poruszenia. Jakiś bunt ogarnia, chciałoby się walczyć z tą nieodwołalną potęgą, ale na próżno.
To dziwne, tyle już wypadków śmierci widziała, a przyzwyczaić się nie mogła. Zawsze robiła ona na niej ogromne wrażenie z którego cały dzień potem nie mogła się otrząsnąć. Nie było w tym ani cienia trwogi, tylko zawsze nowe jakby uszanowanie dla tej Tajemnicy co się spełnia. Jakaś nieśmiałość przed progiem tych zaświatów, które śmierć ukazuje i przeczucie, że znów odchyla się rąbek zasłaniający Istotę Życia z całą jego pięknością i wielkością. W chwili tej jak w innych podobnych czuła się bliższą tych wszystkich tajemnic i chyba przez to uczyła się je kochać więcej i więcej kochać ludzi. O, bo ona ich kochała wszystkich tych dzielnych szarych żołnierzy. Tych tam na froncie jeszcze pełniących swoja służbę i tych w szpitalu, którzy już jej czynić nie mogą.
Miała dla nich wszystkich siostrzane nie, więcej, matczyne uczucia i tak by chciała dojść do tego by ich naprawdę macierzyńską opieką i troskliwością otaczać.
Stanąwszy w szeregu robotnic do służby ojczyzny postanowiła zamknąć przeszłe życie, wszystkie dawne przeczulenia, analizowania, nawet myśli o wszystkich niedojrzałych pragnieniach i porywach daremnych, zostawić daleko za sobą. Teraz żyć tylko chwila obecną, zupełnie nie myśleć o sobie, nic dla siebie nie żądać, zapomnieć o swoim ja, a mieć każdej chwili przed oczyma duszy obraz potrzebującego żołnierza, któremu służyć się podjęła.
I rzeczywiście wobec grozy i smutkowi takiej Sali szpitalnej pełnej jęków i westchnień, niknie wszystko co było, co się robiło i czym się zajmowało, a tylko pozostaje jedno wielkie dążenie cała duszą i sercem oddać się tym biednym. Jak błahe wydają się własne cierpienia w porównaniu z ogromem bólu wszystkich żołnierzy polskich . Jak nieznaczące własne przeżycia i zawody wobec tragizmu doli żołnierskiej i jej nędzy. Bo jest nędza. Łzy przychodzą do oczu i gardło się ściska, bo tak nienasycone jest to wielkie morze potrzeb żołnierza. On tyle oddaje ojczyźnie i społeczeństwu, a tak mało otrzymuje. A gdy padnie ranny, lub gdy choroba zapędzi go do szpitala, to ta groza jeszcze potęguje tragizm tego zajęcia ludzkiego, tej duszy. Ileż to u nas szpitali nie na wysokości zadania nawet co do prostego pielęgnowania, a cóż dopiero mówić o opiece nad umysłami i duszami, które też nieraz leczyć trzeba, a choćby tylko umacniać, podtrzymać, niektóre nawet budzić i uświadamiać.
Takie pole działania, tyle potrzeba pomocy, ofiar. Najsmutniejsze ze wszystkiego jest to, że żołnierz nie czuje łączności z resztą kraju, nie widzi zainteresowania społeczeństwa.