Dwa tygodnie temu poznaliście historię pierwszych dni na froncie Stanisława Mandykowskiego. Obecnie jest Prezesem Związku Kombatantów Polskich w kraju. Honorowy generał brygady strzelców, major Wojska Polskiego. Podczas wojny pełnił funkcję wojskową zastępcy dowódcy plutonu. 20 września 1938 roku wstąpił ochotniczo do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Równem Wołyńskim. 30 maja 1939 roku awansował na plutonowego podchorążego. We wrześniu 1939 roku brał udział w wojnie z Niemcami. Z pochodzenia Warszawiak, sercem Legionowianin. W listopadzie skończy 94 lata. Na naszych łamach wspomina czasy II Wojny Światowej.
Dzisiaj takich ludzi już nie ma…
W 1944 roku jechałem z Konstancina do końcowej stacji kolejki, do Wilanowa. Przed samym przystankiem ciuchcia zaczyna zwalniać. Ja – do okna. Patrzę, z jednej strony pociągu – sznur żandarmów, z drugiej – to samo. Uciekać już nie ma jak. Wyskoczyć z pociągu? – zastrzeliliby. Dojeżdżamy do Wilanowa,. Wtedy wszystkich młodych ludzi wygarniają z pociągu. Byłem bardzo elegancko ubrany, bo akurat uszyłem nowy garnitur dwurzędowy. Miałem panamę – słomkowy kapelusz. Kiedy dostałem w twarz, ten kapelusz od razu przede mnie wyleciał. Nie schyliłem się po niego, bo gdybym to zrobił, dostałbym kopniaka w twarz. Zawieźli nas na Dworkową i przez trzy pokoje pytali o to samo – name, vorname i arbeitplatz. I w każdym pokoju albo w twarz, albo kopniaka. Wyprowadzili nas czternastu z budynku niemieckiej żandarmerii polowej. Ustawili twarzą do ściany. Wyszedł pluton egzekucyjny. Proszę sobie wyobrazić, ja byłem bardzo spokojny, bo myślałem, co zrobią moja mama i dwie moje młodsze siostry, które utrzymywałem – jak one sobie beze mnie dadzą radę. To były sekundy. Za chwilę wyskoczył kapitan żandarmerii i wykrzyczał : halt!. Wyczytał trzy nazwiska takich młodych ludzi, jak ja. Zabrał ich i co się z nimi stało… Mnie na drugi dzień wykupiono za 20 000 zł.
Kto pana wykupił?
Rodzina i pan inżynier, który dał wielką część tej kwoty. W tej chwili, gdy widziałem te karabiny, byłem bardzo spokojny, a reakcja przyszła gdzieś za dwie godziny. Później, gdy mnie wykupiono, zgłosiłem się do gabinetu do pana inżyniera i pytam, jak mogę mu podziękować, jak będę to spłacał. Zaproponowałem, że po 50% moich poborów. A on mówi do mnie – chłopcze, dziś Twoje, jutro moje. Nic nie będziesz spłacał, to będzie koszt firmy. Tacy wtedy byli ludzie. Dzisiaj takich ludzi już nie ma.
Po wyzwoleniu…
Zostałem wydelegowany przez Ministerstwo Aprowizacji i Handlu, na teren Mazur, a dokładnie do Giżycka. Jestem z wykształcenia handlowcem i dlatego tam organizowałem życie gospodarcze – odział Społem, potem Dom Towarowy i miejski handel detaliczny. Tam spędziłem dziesięć lat pracy. W 1955 roku wróciłem do brata do Konstancina, nie mieszkałem już w Warszawie, bo nie miałem gdzie.
Co sprowadziło Pana do Legionowa?
Wcześniej dwadzieścia lat mieszkałem w Konstancinie, a Legionowo znałem sprzed wojny. Pracowałem w hurtowni galanteryjno – kosmetycznej. Na rynku miałem kolegę, jeszcze z mojej klasy ze szkoły powszechnej. Nazywał się Wrona. Miał sklep kosmetyczny. Towary ode mnie często brał na kredyt. W niedzielę przyjeżdżałem go inkasować. Zwykle tak się składało, że jak te parę złotych od niego inkasowałem, to lądowaliśmy razem w przydworcowej restauracji u mojego kolegi Walaska…
Dlaczego Pan zdecydował się osiedlić w Legionowie?
Jeden z moich synów dostał mieszkanie i drugi. Córka mieszka teraz u mnie na górze, a ja mieszkam na dole. Sprzedałem dom w Konstancinie i kupiłem tutaj. Teraz moja żona bardzo źle się czuje. 20 listopada skończy 90 lat. Ja gotuję, sprzątam, robię zakupy. Gdyby nie córka, byłoby nam bardzo ciężko. Pierze nam, prasuje. A gotować – wszystko sam robię, nie gorzej od kobiet. Wiem, że czasu zostało mi bardzo niewiele.
Ale wykorzystuje go Pan jak najlepiej…
W Legionowie są trzy organizacje kombatanckie – moja, kolegi Kazimierza Przymusińskiego i Szare Szeregi pani Bronisławy Mazur. Jestem seniorem, jeżeli chodzi tutaj o działalność – zarówno Przymusiński, jak i Mazurowa są ode mnie dużo młodsi. W związku miałem około dwustu członków. W tej chwili mam dwadzieścia pięć kobiet i to są wdowy po kombatantach i ośmiu samych kombatantów tylko z Legionowa. W przeciągu dwudziestu pięciu lat tak się to wszystko wykruszyło.
Proszę opowiedzieć więcej o waszych spotkaniach, czym jeszcze zajmuje się Związek Kombatantów Polskich?
Bierzemy udział we wszystkich uroczystościach. I tutaj będę nieskromny – dostałem zaproszenie od Prezydenta Komorowskiego na uroczystą odprawę wart przy grobie nieznanego żołnierza z okazji Święta Wojska Polskiego. I jako jedyny z Legionowa – imienne zaproszenie na bankiet z tej okazji. Byłem po razy czwarty u Prezydenta – raz u Wałęsy, trzy razy u Komorowskiego.
Wspominacie często?
Tak… Spotykamy się z kolegami w środy. Dyskutujemy na różne tematy, przeważnie na dzisiejszą sytuację. Jesteśmy pozbawieni majątku narodowego. A przecież o ten majątek najpierw moje pokolenie walczyło, a później odbudowywaliśmy Polskę. Proszę sobie wyobrazić, jak byłem w Giżycku, to przez sześć miesięcy grosza nie widziałem. Pracowaliśmy za darmo, a jedliśmy to, co z piwnic nam kolega zaopatrzeniowiec zdobył. Ziemniaki, groszki, marchewki, ogórki w konserwach. Proszę powiedzieć, czy teraz młody człowiek chciałby tak to robić… A myśmy tak robili dla Polski.
rozmawiała Katarzyna Śmierciak
O przedwojennych metodach wychowawczych, kryzysie obyczajowości i dobrych manier a także współpracy pana Stanisława ze Stowarzyszeniem „Legionowscy Patrioci” przeczytacie w następnym numerze.