„O jakości przestrzeni nie świadczą same budynki, ale przede wszystkim, życie jakie toczy się w nich oraz między nimi.”
prof. Jan Gehl, ŻYCIE MIĘDZY BUDYNKAMI
SZCZĘŚCIE W „SLAMSACH”
Wczesnym rankiem obudziło mnie pośpieszne tupanie lokatorów wychodzących z klatki schodowej. Rozpoczął się piątek. Już nie zasnęłam. Kłębiaste myśli cofnęły mnie do lat siedemdziesiątych, kiedy odbierałam klucze do własnego M. Od ul. Jagiellońskiej pieszo udałam się pod wskazany adres, mijając po drodze zaledwie kilka bloków. Mój był ostatni, przy ul. Kazimierza Wielkiego, obecnie ul. Gen. Józefa Sowińskiego. Za nim już tylko graniczna polna droga i dalej wolna przestrzeń. Mieszkanie okazało się duże, słoneczne, piękne. Do nowo oddanych bloków wprowadzały się rodziny z różnych środowisk i grup społecznych. Ile przy tym było radości i entuzjazmu. Do późna w nocy rozlegało się w całym bloku stukanie, pukanie, odgłosy wnoszonych mebli i wreszcie pierwszych parapetówek. Kwiaty na parapetach, firany w oknach były oznaką zasiedlenia. Można śmiało powiedzieć „OTO MARZEŃ SZCZYT”.
Bloków z betonu przybywało ze wszystkich stron. Często nie było ulic, dróg dojazdowych, parkingów. Brakowało sklepów, przedszkoli, placówek kulturalnych i miejsc pracy. Legionowo stawało się sypialnią dla pracujących, dojeżdżających poza granice miasta. Autobusami, nyskami, „na machanego” okazją. Jak się komu trafiło.
Żyło się gromadnie. Po pracy zbieraliśmy się w kilka rodzin, by wspólnie gotować, wypróbowując przy tym nowe przepisy, pograć z dziećmi w piłkę, przypilnować odrabiania lekcji, potańczyć. Mąż brał akordeon, ja zeszyt z piosenkami i już była zabawa na całego. W swoje cztery ściany wracało się wieczorem. Można się było w nich nasłuchać… bez podsłuchu i podsłuchiwania. Wiedzieliśmy, kiedy sąsiad w mieszkaniu obok zaczynał heblować deski, kiedy kończył i przenosił swój mini warsztat do piwnicy, bo stamtąd zaczynało dobiegać rytmiczne stukanie. W innym pomieszczeniu piwnicy znajdował się „cichy klub” zorganizowany przez młodzież. Muzyka z niego dochodziła do czwartego piętra. Mieszając się ze szczekaniem psa stęsknionego za nieobecnym właścicielem, puszczaniem „bąków” w kąpieli. Zdarzały się rodzinne sprzeczki (nie trudno więc było o sąsiedzką wiedzę „jak kto siedzi”). Ktoś uczył się grać na pianinie w nieograniczonym przedziale czasu, czyjaś maszyna do szycia turkotała natrętnie kilka godzin dziennie. Rozpoznając głos wrzeszczący pod oknem: „mamo… rzuć kanapkę!” wiedziało się, które dziecko zgłodniało. Wiedziało się też, czyje dzieci tarasują przejścia w klatce, przesuwając nogi, by przecisnął się wchodzący, podrywając się, by otworzyć drzwi. Co śmielsi oferowali pomoc we wniesieniu siatek.
Młodzież choć hałaśliwa nie była tak uciążliwa, jak palący przy oknach i na balkonach dorośli. Mieszkam na parterze i dość długo trwało, nim palacze z wyższych pięter odwykli od wyrzucania petów pod moje okna. Nie awanturowałam się, tylko wychylałam ze swojego okna i wołałam: „ej, sąsiedzi, widzę, że nie macie popielniczek, to dam swoją”. Dziś takie sytuacje są rzadkie. Nie wiem czyja to zasługa, może ostrzeżeń o szkodliwości palenia, bo palących w bloku jest zdecydowanie mniej, za to więcej „prozdrowotnych”. Zamiast truć rodzinę w mieszkaniu, wyskakują „na dymka” na klatkę. Dawniej niektórzy czuli się tak swobodnie, że nawet na sąsiedzkie pogaduchy wyskakiwali w samych slipkach. Dziś nikomu z sąsiadów nie przyszło by do głowy paradowanie po klatce schodowej w samych majtkach – nie wypada.
Ale to nie jedyna zmiana, jaka zaszła w ciągu tych prawie czterdziestu lat. Polna droga, którą wozak woził węgiel, a za którą rozciągała się wolna przestrzeń to dziś główna ulica miasta. Nie zmieniając mieszkania z peryferii przeniosłam się do centrum Legionowa. Z mieszkanki eleganckiego bloku, w którym zamieszkanie było szczytem marzeń mojego pokolenia, stałam się mieszkanką „slamsu”, jak pogardliwie nazywa się nasze osiedle. Blokowiska, któremu chce się zabrać ostatni skrawek zieleni, by postawić kolejny „apartamentowiec”. Jeśli tak się stanie, stracimy ogólnodostępne boisko, drzewa z budkami dla ptaków, które zrobił jeden z sąsiadów, plac zabaw dla najmłodszych. Całą przestrzeń, w której mogą się spotykać mieszkańcy bloków, w której mogą wspólnie ze sobą, z dziećmi, czy raczej już z wnukami „Coś” robić.
Przecież w tych blokach mieszkają Ci sami ludzie i dalej toczy się życie. Zaglądając do okien można zobaczyć odpoczywającego w fotelu byłego stolarza z piwnicy, dziś właściciela firmy meblowej, muzyka z zespołu rockowego (dawnego założyciela „cichego klubu” w tejże piwnicy), nauczyciela, dyrektora szkoły, emerytowanego profesora, adwokata, trenera szóstki piłkarskiej, a także policjanta miejscowej policji – niegdysiejszych chłopców oblegających klatkę schodową. Właścicielkę salonu sukien ślubnych, której turkot maszyny towarzyszyły nam przez wiele lat. Wielką artystkę, której pierwsze wprawki na pianinie słyszeliśmy o każdej porze dnia i przez pół nocy. Kto myśli, że i dziś „W DOMACH Z BETONU NIE MA WOLNEJ MIŁOŚCI” – myli się.
Do „apartamentowca” wprowadzą się podobni do nich, tyle że młodsi. Zostaną odgrodzeni od nas, PRL-owskich betonów, wysokim płotem. Ani oni, ani my nie będziemy mieli skwerku i ławeczki, na której można przysiąść, zamienić kilka słów jak sąsiad z sąsiadem. Zamiast przyprowadzać dzieci do piaskownicy czy na boisko, będą je wodzić gdzieś na płatne zajęcia sportowe lub zostawiać przed komputerami w domu. I nawet się nie obejrzymy, kiedy całe miasto stanie się jednym wielkim slamsem, którego mieszkańcy siedzą w swoich czterech ścianach, bojąc się wychylić nos na wybrukowaną idealnie, ciasną, podzieloną płotami przestrzeń między swoimi wybudowanymi z cegły i suporeksu „apartamentami”.
Ale może – jeśli ktoś pomyśli o rozsądnym zagospodarowaniu tego co wspólne, zamiast wydawać zgodę na postawienie kolejnej „sypialni” na i tak już ciasnym osiedlu – za kolejne ćwierć wieku słowo SLUMS straci rację bytu?! A jeśli nie….
Przed nami weekend! Do zobaczenia nad Zalewem! Tam wciąż jeszcze „WODA CZYSTA I TRAWA ZIELONA”.
Krystyna Drążewska