Dawniej, by poszaleć, chodziło się na mecze piłkarskie. Niektórzy hazardziści zakładali szaliki w barwach przeciwnego klubu i kierowali się na trybuny, gdzie pomiędzy plastikowymi krzesełkami dla widzów przeżywali ekstremalne sporty. Teraz wystarczy poczekać na 11 listopada, zaopatrzyć się w kolorową chustę lub czarną kominiarkę i wybrać się na marsz niepodległości.
Miłośnicy mocnych wrażeń, wielbiciele spotkań towarzyskich z funkcjonariuszami policji mylą ten dzień z haloween. Jedni i drudzy przebierają się za czarne charaktery i za wszelką cenę chcą się nawzajem nastraszyć. Podpalają samochody, rzucają petardami i unikają cukierków, preferując zabawne psikusy. Tak też było i w tym roku. Godny pożałowania incydent – tak nazywają komentatorzy zamieszki na marszu porozumienia. Happening ten pojawiający się zwyczajowo co roku zaczyna być już polską tradycją. Czasem trasy manifestantów się krzyżują, niczym w popularnej grze komputerowej w węża, czasem policja przyłącza się do zabawy i blokuje przejście. Ostatnia interwencja stała się przyczyną zwyczajowych już dyskusji na tematy patriotyzmu w naszym kraju. Młoda demokracja, która rośnie u nas dopiero 23 lata, właśnie zaczyna dojrzewać. Niektórzy fascynaci teorii spiskowych twierdzą, że gry miejskie przeprowadzają policjanci w cywilu i w mundurach. Inni, że to prowokacje polityczne opozycji. Mimo zapewnień władz, o wspólnym przeżywaniu radości, mam wrażenie, że marsze raczej dzielą niż łączą Polaków. Większość ludzi obserwuje te zapasy i komentarze z daleka siedząc przed telewizorem i zastanawiając się nad wydatkami domowymi, przygotowaniami do jutrzejszego obiadu czy wizytą teściowej. Jaka jest prawda? Prawda to zjawisko, które praktycznie nie istnieje. Jak dawni bogowie jest zmienna i okrutna, z której strony na nią nie spojrzysz posiada inną twarz. I z pewnością nie poznamy jej prawdziwego oblicza. O kulisach polityki, pancernej brzozie, tajemniczym trotylu, dowiedzą się dopiero nasi praprawnukowie.
Wychowana w okresie, gdzie na marsze chodziło się przymusowo pod groźbą obniżonego sprawowania lub braku premii od kierownika, który odhaczał listę obecności wzorem rodziców, skrzętnie omijałam wszelkie przejawy zgromadzeń. Znienawidziłam goździki i transparenty. Kiedy prezydent zaprasza na lekcje tańca zorby, a wójt na konsultacje społeczne, zapala się czerwona lampka braku zaufania. Kiedy samorządowiec przytula na uroczej fotografii zapalczywe uczennice, które w ramach wolontariatu sadzą kwiatki, kiedy radni sadzą drzewa na zorganizowanych wyjazdach pod okiem kamery za nasze pieniądze, to przypomina mi się miniona epoka. Dla dziecka komunizmu, które czekało na przydział kartkowy na wyrób czekolado-podobny, patriotyzm nie polega na zamieszczeniu na Facebooku flagi, powieszeniu w oknie obrazka i pójścia na marsz z chorągiewką. Można też świętować niepodległość jak większość zjadaczy chleba, przy rodzinnym stole z daleka od politycznych gierek. Prawdziwi patrioci, którzy poświęciliby życie dla ojczyzny to gatunek zagrożony wyginięciem. Pamiętajcie, że patriota to ktoś, kto nie kaleczy języka ojczystego i jeśli Wam się już coś nie podoba, to używajmy wyłącznie rodzimych, polskich przekleństw.
iw