Jan Grabiec o czasach minionych

jan-grabiec-stare_03

Jan Grabiec w Instytucie Politologii (fot. arch. prywatne)

Swój urząd sprawuje od 2006 roku. W ubiegłym roku znowu wygrał wybory, a radni powiatowi po raz kolejny obdarzyli go zaufaniem i powierzyli funkcję starosty. W pierwszej części rozmowy opowiada o swojej edukacji,  starcie w polityce i komu politycznie najwięcej zawdzięcza.

Rozmowa z Janem Grabcem, Starostą Powiatu Legionowskiego.

Możemy zaczynać?

Oczywiście. Chociaż czasem dobrze jest przed właściwym wywiadem rozkręcić rozmówcę, rozwiązać mu język. Kiedy już poczuje się swobodnie i mniej formalnie, włączyć znienacka dyktafon i nagrać to, co istotne.

Skąd Pan to wszystko wie, był Pan dziennikarzem?

Tak. Zaczynałem jak każdy w liceum. Nie pisałem do „oficjalnej” gazetki szkolnej redagowanej wspólnie z nauczycielami. Wydawaliśmy z kolegami periodyk literacko-artystyczno-happeningowy. Pisało się tam raczej rzeczy, których żaden nauczyciel nie chciałby zatwierdzić. Ludzie tworzyli wiersze, kolaże, a my to redagowaliśmy. Kiedy już studiowałem, nastąpiła kontynuacja mojego dziennikarskiego epizodu. Udałem się do samorządu studenckiego, zapytałem, co jest do zrobienia i okazało się, że zaczynają budować gazetę. To było moje pierwsze zetknięcie z trochę poważniejszym pisaniem. Błąkałem się również po różnych redakcjach. Studiowałem w Lublinie, więc wybrałem się np. do Kuriera Lubelskiego. Pisanie tam było fascynujące, ale później moja sytuacja trochę się zmieniła i kończyłem studia już w Warszawie.

W Warszawie już Pan nie kontynuował epizodu dziennikarskiego?

Pojawiły się inne kontakty i inni ludzie. Zająłem się uczeniem. Studiowałem i pracowałem w trzech szkołach jednocześnie. W niepublicznej szkole katolickiej na Ursynowie, gdzie uczyłem etyki w prywatnym liceum na Mokotowie – filozofii  i w Zespole Szkół Zawodowych – religii.

Z czego wynikała ta metamorfoza?

Ze zmiany środowiska. Na KUL-u trafiłem na ludzi, których fascynowało wydawanie gazety i działalność w samorządzie studenckim. Kiedy przeniosłem się do Warszawy, byłem już na czwartym roku i po części zmiana była również logiczną konsekwencją mojego zaawansowania w studia. Wydawało mi się, że mam już coś do przekazania ludziom.

Jak Pan wspomina te czasy?

To dość traumatyczne doświadczenie. Sam byłem jeszcze uczniem. Wydawało mi się, że będzie łatwiej. Bycie nauczycielem stanowi ogromne wyzwanie. Dawało mi to równocześnie mnóstwo satysfakcji. Kiedy na mojej lekcji młodemu człowiekowi błysnęło coś w oczach, to było niesamowite. Zainspirować kogoś, skłonić do własnych poszukiwań, to wiele znaczy. Wszystkie przedmioty, których uczyłemm były dla mnie równie istotne. Niektórzy moi uczniowie z Legionowa do tej pory wołają na mnie ksiądz.

Dlaczego wybrał Pan filozofię jako kierunek studiów?

Wynikało to z czasów licealnych. Ze spotkań z ciekawymi ludźmi, którzy opowiadali o filozofii. Jedna z tych osób prowadziła koło filozoficzne w Konopnickiej, to był ówczesny dyrektor biblioteki w Legionowie. Zasłynął ze zbudowania w niej instalacji pt. „Studnia”, która symbolizowała to, czym jest biblioteka, czytanie, słowo… Poza tym, że ją wybudował, za co został zwolniony przez ówczesne władze miasta, prowadził przez kilka miesięcy kółko filozoficzne.

Nie zrozumiano sztuki?

Nie (śmiejemy się). Brałem udział w jego zajęciach. Oprócz mnie były jeszcze trzy osoby i panowała tam wspaniała atmosfera. Czytaliśmy starożytnych filozofów, ale także nowsze rzeczy. Pochłonęło mnie to na tyle, że poważną edukację postanowiłem rozpocząć właśnie od filozofii. Nie był to pomysł na życie zawodowe, ale etap poszukiwań.

Nie myślał pan wtedy pragmatycznie?

To był szczególny okres. Zaczynałem liceum w PRL-u, a kończyłem już w tzw. „wolnej Polsce”. Możliwości i szans było tak wiele, że wydawało się, iż nie trzeba się profilować na zarabianie pieniędzy. W końcu lat 80’, 90’, był zwyczaj studiowania po 10 lat 2-3 kierunków studiów, często nie kończąc żadnego z nich tytułem magistra. Ukończenie studiów nie było najważniejsze.  Dążyło się przede wszystkim do przebywania w ciekawym środowisku, zdobywania wiedzy.

Z perspektywy czasu myśli Pan, że filozofia to była dobra decyzja?

Tak, filozofia jest moją pasją cały czas. Ta dziedzina nauki przydaje się w każdej pracy. Otwiera na nowe perspektywy. Teoretycy filozofii mówią, że jest ona matką wszelkiej nauki. To może być dobry wstęp do tego, aby zająć  innymi dziedzinami.

Jaki był Pana pierwszy kontakt z samorządem?

Jeszcze przed rozpoczęciem studiów wydawałem w Legionowie społeczno-kulturalną gazetkę międzyparafialną. Był to miesięcznik, który pojawiał się około 1,5 roku. Nakład osiągał 10 tys. egzemplarzy. Pismo redagowane było przez ludzi związanych z kościołem. To były czasy PRL-u i przestrzeń związana z kościołem stanowiła strefę wolności. Mieliśmy klucze od plebanii, swoje sale, zaplecze. Mogliśmy się spotykać, kiedy chcieliśmy i robić to, na co mieliśmy ochotę. Nikt tego nie nadzorował i nie rozliczał. Inaczej było w szkole. Tam trzeba było mieć zgodę, stempelek…

Kościół Pana pociągał, bo była to dla Pana strefa wolności?

Nie tylko dlatego. Wiele osób – od harcerzy po punkowców – pojawiało się w kościele. Byli to ludzie, którzy po prostu chcieli coś robić.  Wracając do samorządu, kiedy wydawałem tę gazetkę w pewnym momencie ktoś zaproponował, żeby pójść do urzędu i poprosić o pomoc finansową. Wtedy miały miejsce moje pierwsze spotkania z urzędnikami, zacząłem także brać udział w sesjach. Kwestia naszej gazety budziła wiele kontrowersji na posiedzeniach, choć dotacja wynosiła 1,5 tys. zł na cały rok. Kwestie polityczne również mnie pociągały. Jeszcze jako młody licealista byłem w Komitecie Obywatelskim i kolportowałem plakaty w czasie kampanii wyborczej. W wyborach 4 czerwca ’89 prowadziłem również punkt informacyjny. Znajomi mówili, że po tym wydarzeniu miałem już w komendzie milicji założoną teczkę ze zdjęciami z tego dnia. Drugie wydarzenie związane z samorządem okazało się kluczowe. Jechałem wtedy rowerem. Zatrzymał mnie kolega, który był radnym. Powiedział – Słuchaj, organizujemy listy wyborcze. Jeśli chciałbyś zrobić coś dla ludzi, to jest okazja. Dodał jeszcze – Jesteś młody, więc nie masz co liczyć na dobre miejsce, ale może załatwię ci ostatnie na liście. Zgodziłem się.

Czy to był Smogorzewski?

Tak, to był właśnie Romek Smogorzewski. Znaliśmy się właściwie tylko z widzenia, dlatego byłem trochę zaskoczony jego propozycją. Niesamowite jest to, że z tego ostatniego miejsca uzyskałem jeden z lepszych wyników w mieście.

Jak Pan myśli, dlaczego udało się Panu zdobyć poparcie?

Wielu ludzi mnie znało z przeszłości gazetkowo-kościelno-szkolnej. Koledzy z podstawówki wtedy już mogli głosować. Poza tym myślę, że zawsze stawiało się na młodych. Wydaje mi się, że z tego wynikał kredyt zaufania dla mnie, bo nie posiadałem żadnych kontaktów politycznych. Nie miałem nikogo, kto mógłby mi zorganizować kampanie, czy wprowadzić w jakieś kręgi. Romek, którego bardzo słabo wtedy znałem, był zajęty prowadzeniem kampanii AWS w całym powiecie. Niespodziewanie AWS wygrał wtedy wybory, co zdziwiło Andrzeja Kicmana i całą tę ekipę. Pojawił się problem, kto ma zostać starostą. Wszyscy wójtowie chcieli, żeby został nim Smogorzewski.  Wyjątek stanowił Andrzej Kicman, który najwięcej mu zawdzięczał. Mimo to, sprawy potoczyły się tak, że Romek został wicestarostą(1999 r. – przyp. red), a po roku starostą (lata 2000-2002 – przyp. red).

Pana kariera również była błyskotliwa. Po czterech latach zasiadania w Radzie Miasta został Pan wiceprezydentem Legionowa (wiceprezydent Legionowa w latach 2002-2006).

Z Romkiem poznaliśmy się właściwie dopiero podczas odwoływania Kicmana. Powiedział on w pewnym momencie: – Grabiec, nie wiedziałem, że ty taki łebski jesteś. Może byś chciał zostać wiceprezydentem? Powiedziałem, że się zastanowię (śmiejemy się).Wracając do początków, zostałem najmłodszym radnym (lata 1998–2002 był radnym Rady Miejskiej w Legionowie – przyp. red.), ale byłem również pracownikiem naukowym na ATK – u w Warszawie. Po skończeniu pięcioletnich studiów filozofii zaproponowano mi pracę asystenta na politologii. Prowadziłem zajęcia dla studentów, pracowałem w wydawnictwie uczelnianym, przygotowywałem publikacje do druku i angażowałem się w sprawy fundacji, która zajmowała się kwestiami społeczno-politycznymi. Pracowali tam ludzie, którzy uważali, że kościół powinien poprzeć integrację z Unią Europejską. Większość środowiska katolickiego była nastawiona mniej więcej tak, jak dziś Radio Maryja. Mówiło się, że UE to zguba dla Polski. My próbowaliśmy przekonać biskupów i intelektualistów katolickich, że jest inaczej. Współpracowała z nami Hanna Suchocka, Andrzej Olechowski, Hanna Gronkiewicz-Waltz i wiele innych wybitnych osób. Funkcjonowałem jeszcze długo na tej uczelni, otworzyłem przewód doktorski. W międzyczasie zostałem radnym. Na początku nie zajmowało mi to wiele czasu, ale po roku zostałem przewodniczącym Komisji Oświaty. Miał wtedy miejsce bunt nauczycieli, którzy sprzeciwili się uchwale określającej wysokość ich pensji. To były inne czasy. Wtedy nie wypadało nie przytakiwać prezydentowi, kiedy się z nim rozmawiało. Nie mówiąc już o kwestionowaniu prawidłowości uchwały (śmieje się).

Pan kwestionował?

Nie. Byłem w obozie władzy. Na początku przyglądałem się. Sytuacja wyglądała tak, że nawet gdy prezydent stracił większość, to kiedy miał zaprzyjaźnionego przewodniczącego rady, mogło przez rok czy dwa nie dojść do głosowania. W międzyczasie miał czas na to, aby „kupić” jeden czy dwa głosy z ekipy przeciwnej. Stawka była duża. Wówczas prezydent Legionowa zarabiał więcej niż dzisiaj. Ponadto istniały premie, które przyznawali sobie nawzajem prezydent przewodniczącemu rady i przewodniczący rady prezydentowi. W którymś roku nagrody te sięgały kilkudziesięciu tys. zł.

Rada nie protestowała?

Większość była z ugrupowania prezydenckiego. Na wszystkich wywierano nacisk. Na każdego był jakiś haczyk: albo sam pracował w szkole, albo miał szwagra, który pracował w spółce gminnej, albo wuj wynajmował kiosk od miasta itd. System władzy był taki, że jak ktoś się odrobinę wychylał, to się go przywoływało do porządku. Mimo wszystko znalazło się kilka osób niepokornych.

Pan należał do tych niepokornych?

Tak. Nie miałem i nie mam cioci związanej z urzędem. Żeby przeprowadzić rewolucję, trzeba było wymienić przewodniczącego rady (przewodniczącym RM Legionowo w latach 1998-2001 był Jarosław Kalinowski – przyp. red) po to, aby w ogóle doszło do głosowania nad odwołaniem prezydenta. Przewodniczącym rady był znany prawnik, świetny polityk, doskonały mówca. Ludzie się trochę bali wejść z nim w spór i wypchnęli mnie (śmieje się). Uważali może, że najmniej tracę. Trafiłem wtedy kilka razy na okładki „To i owo” – pierwsza miała tytuł „Radni jak dzieci”. „To i owo” było wtedy po stronie władzy. „Miejscowa” próbowała dopiero przełamać ten monopol. Współwłaścicielem „To i owo” w pewnym momencie był członek zarządu miasta. Przy jednym stole ustalano treść artykułów, a wysokość zamówień miasta w jednym wydawnictwie wynosiła ok. 100 tys. rocznie. Kontrakty były zawierane na różne rzeczy, bo oczywiście za ogłoszenia nie dało się tyle zapłacić. Był druk papieru firmowego i innych podobnych „cudów”.  Za pierwszym razem nie zgodziłem się być przewodniczącym. Został nim ktoś inny, jednak po miesiącu, mimo deklaracji że doprowadzi on do głosowania w sprawie odwołania prezydenta, wycofał się z tego. W związku z tym rewolucjoniści musieli go odwołać. Zaproponowano mi ponownie tę funkcję i wtedy już się zgodziłem. Po trzech latach uczestnictwa w radzie zostałem przewodniczącym, mimo tego że byłem najmłodszym jej członkiem. Wszystkie uchwały były oczywiście zaskarżane przed sądem i doszło do sesji, na której miał być powołany nowy prezydent. Dowiedziałem się później, że miało w ogóle do niej nie dojść. Złożony został  wniosek w prokuraturze o tym, że dokumenty dotyczące odwołania prezydenta przedstawione na poprzedniej sesji są nieważne. We wniosku znajdowały się informacje, że ja jako przewodniczący poświadczyłem nieprawdę podpisując te uchwały.  Wnioskowano u komendanta policji, który notabene również był związany z urzędem, abym został aresztowany przed rozpoczęciem sesji i zawieziony na przesłuchanie. Chodziło o to, aby przestraszyć pozostałych radnych i żeby nie znalazła się większość konieczna do powołania nowego prezydenta. Liczyli, że w międzyczasie uda im się wyciągnąć jeszcze kogoś z radnych i że całe przedsięwzięcie pod hasłem „odwołanie prezydenta” się nie powiedzie. Byłoby to bardzo spektakularne, gdyby przewodniczącego sesji wyprowadziła policja przed rozpoczęciem posiedzenia. Na szczęście komendant nie zgodził się. Po udanej rewolucji pojawiła się propozycja, abym został wiceprezydentem i w ten sposób zakończyła się moja kariera naukowa.

Nie żałuje Pan?

Czasem trochę żałuję. Bycie starostą to bardzo ciekawe zajęcie, ale kariera naukowa również. Ciągle utrzymuję kontakt z uczelnią. Mam czasem wykłady dla studentów. Co prawda z tematyki dotyczącej samorządu, bo teraz tak prościej. Kiedyś jednak miałem więcej czasu na życie osobiste i wielu przyjaciół.

Pana życiorys jest bardzo nasycony

Wszystko jakoś przypadkiem się dzieje. Na pewno moją zgubną cechą jest to, że wymyślam ciągle nowe wyzwania. Czuję konieczność dostarczania sobie nowych bodźców. Rzeczy, które trudno jest zrealizować, nakręcają mnie. Im coś jest bardziej nowatorskie i ryzykowne, tym bardziej jest dla mnie pociągające.

Jakim szefem był Roman Smogorzewski?

Doskonałym.

Bardzo dyplomatyczna odpowiedź.

To chyba ja byłem trudnym podwładnym. Miałem zwyczaj kwestionować zdanie przełożonego.

To dlatego tylko jedną kadencję był pan wiceprezydentem?

Mogę to pozostawić bez komentarza?

(Cisza)

Nie sądzę (śmiejemy się). Wydawało mi się, że na tym polegała moja rola. Dobre zaplecze to takie, które potrafi podpowiadać szefowi rzeczy, których on być może nie wie. Nie chcę kwestionować jego opinii, a przedstawiać  alternatywę. Czasem jak przełożony popełni błąd, potrafi namówić go do tego, żeby się z niego wycofał. Pomyłki zdarzają się każdemu. Tak rozumiałem swoją rolę. Romek był dobrym szefem, bo potrafił słuchać. Wielu samorządowców, z chwilą gdy obejmą jakiś stołek, stają się geniuszami z definicji. To choroba władzy.

Skoro współpraca ze Smogorzewskim tak dobrze się układała, to dlaczego zdecydował się pan w 2006 r. na kandydowanie do rady powiatu?

To kwestia nowych wyzwań. Do pewnego stopnia oczywiście chciałem być również niezależny. Przede wszystkim chodziło jednak o to, że powiat rzeczywiście miał problemy. Przez dwie kadencje żadnemu staroście nie udało się jej zakończyć. Nie pamiętam już, czy to był bardziej pomysł Romka, czy mój. Gdybym nie został starostą, być może pozostałbym nadal z prezydentem, choć trudno byłoby tam prosperować z opinią przegranego.

Wierzył pan jednak, że wygra?

Tak. Uwielbiam kampanie wyborcze.

Przygotowuje się pan do nich skrupulatnie?

Dobra kampania wyborcza jest jak gotowanie. W gotowaniu jest element planowania. Człowiek potrzebuje jakichś składników, wie. do czego ma to służyć, ale po drodze różne rzeczy przychodzą do głowy. Można dodać inną niż zwykle przyprawę, zmienić proporcje. Może się okazać, że w lodówce znajduje się intrygujący składnik, którego warto użyć. Dobra kampania wyborcza musi mieć różne składniki. To również świetna okazja do tego, aby poznawać ludzi. Bardzo to lubię. Obcować z ich charakterami, spojrzeniem na świat…

Za tydzień kolejna część wywiadu ze starostą Janem Grabcem. Będziemy rozmawiać o sprawach bieżących i przyszłości.

 

Podziel się tą informacją ze znajomymi

Facebook
Google+

komentarze: 10

  1. Jak to? Ani słowa o udziale w wyborach do europarlamentu w 2009 roku? A przecież – to dopiero była kampania! W całym Legionowie i wsiach ościennych – pełna mobilizacja. Na ulicach: rozliczne plakaty, bannery z panem Jankiem (były praktycznie WSZĘDZIE); w prasie: liczne wywiady, ogłoszenia, zaproszenia na spotkania z wyborcami. Pamiętam całkiem dobrze jak w dzień głosowania, pan starosta, w garniturze przyozdobionym gustownym kotylionem z ręcznie wygrawerowaną „siódemką”, w asyście członków komitetu, w otoczeniu truchtających dookoła tego godnego orszaku przedstawicieli lokalnych mediów, kroczył dostojnie zielonymi alejkami (szpaler drzewek wydawał się kłaniać w powitalnym geście) w kierunku właściwej dla jego miejsca zamieszkania Obwodowej Komisji Wyborczej, pozdrawiany radośnie przez mijanych, w znamienitej większości pewnych jego sukcesu, mieszkańców.
    Koniec końców okazało się że Legionowianie nie chcieli go puścić do Brukseli.
    Wieści niosą, że pan Janek – gdy się w końcu „otrząsnął” (po wyczerpującej kampanii, ma się rozumieć) – wolę wyborców ze zrozumieniem przyjął, miłość mieszkańców docenił i w najbliższym horyzoncie czasowym donikąd się z naszego pięknego miasta ruszać nie zamierza 🙂

    • śliczne, piękne, Barejowskie, no cóz szkoda, że tak mało! 🙂

  2. „Ludzie tworzyli wiersze, kolarze (…)” sic! A nie powinno być „kolaże”? Oj, Pani redaktor… Słownik ortograficzny nie parzy…

  3. Pan Starosta za tydzień niech poopowiada o jakimś namacalnym sukcesie podczas poprzedniej kadencji. Nie mam na myśli gazetek, rautów, czy pasjonujących każdego niuansów głosowań tu i tam. Ale wtedy wywiad zmiaści się tamk gdzie zwykle jest tytuł. Jako, że starostwo w zasadzie nie ma kompetencji do niczego, a netu, proponuję takie nioskokosztowe akcje jak zachęcanie ludzi o dbanie o otoczenie. Kwiatki w oknach, posprzątane chodniki, zastanowienie się, czy warto szpecić powiat reklamami typu „Adaś”,
    Druga sprawa to sieć powiatowych dróg rowerowych. Ale takich wydzielonych, a nie dokręcenie tabliczek wzdłuż ulic, czy ścieżek.
    Warto też pomyśleć o przedłużeniu torów do Serocka ( a w perspektywie do Pułtuska). To miasto jest kompletnie zapomniane – szczególnie teraz, po zbudowaniu obwodnicy.

  4. „Pana życiorys jest bardzo nasycony” – nieźle powiedziane . Dobrze się uśmiałam. Czy ten artykuł był autoryzowany?

  5. Największy sukces nieudacznika Grabca to przerżnięty proces z oskarżenia prywatnego a zapłacony pieniędzmi starostwa. Co trzeba mieć we łbie, żeby zapłacić 9225 zł publicznych pieniędzy za pozew kancelarii z adresem w Niu Jorkie, który miejscowy prawnik wysadza w kosmos pobierając 600 zł.?
    Janeczku, przez swoją bufonadę z myśliwego stałeś się zwierzyną a pieniążki do kasy starostwa zwrócisz, prędzej czy później.

    • Może Pan tego nie wie, ale nasze prawo nie dosięga pewnych, specyficznych, zachowań ludzi, ludziów i sk-ów.
      To, że Starosta nie wygrał, jedynie to potwierdza.
      Szkoda, że chamstwo dostąpiło zaszczytu nietykalności prawnej.
      A kysz!

    • Bez przesady. Większym sukcesem była kąpiel w jednej wannie z twoim Sancho Pansą.

  6. A niech se wygrywa do woli, tylko za własne pieniądze.
    Każdy obywatel 130 tys. powiatu może se tak zajść na Sikorskiego i podebrać kasiorę na prywatne procesy? czy tylko obywatel Grabiec?
    Żaden cham takiego cudu nie dokona.
    Chamstwo polegało na przedstawieniu 179 wniosków dowodowych, wszystkie uznane przez sąd obu instancji i z pieczątkami starostwa.

  7. Chotomowskiemu kołtunowi z klubu „pinng ponga-oli” nikt inic pasuje. Klub cwaniaków ping pongowych zrobił z niego boga, a teraz znów wielka niewiadoma. Trzeba oczerniać może, ktoś się przestraszy i przyjmie kołtuna …. ? 🙂

Dodaj komentarz