Dwie kobiety – Anna Gajewska z Serocka i Renata Merchel z Ludwinowa Zegrzyńskiego. Odnalazły szczęście tworząc rodziny zastępcze i opiekując się dziećmi. Choć nie są z nimi połączone więzami krwi – kochają.
Bo kochać, to znaczy oddać siebie. Pani Ania ma niezawodową rodzinę zastępczą i dwoje dzieci – Natalię (4) i Amelię (3). Pani Renata – zawodową, dwoje dzieci własnych i troje w ramach rodziny zastępczej: Zuzię (6),Frania(5) i Piotrusia (2,5).
Panie przyjaźnią się prywatnie?
Anna: No tak!
Renata: Zaczęło się dzięki kursom dla rodzin zastępczych, bo wcześniej nie znałyśmy się. Potem Ania pożyczyła mi foteliki.
A: Tak, ty miałaś brać nowe dzieci i do mnie zadzwonili z PCPR-u. Powiedziałam, że mam. Kiedy je odbierałam zawiozłam ci też ubranka.
R: Nie miałam kompletnie nic. Decyzja była na „trzy-cztery”. Telefon – dzieci są do odebrania. Już! Decyzję trzeba było podjąć błyskawicznie.
Nie chciały Panie adoptować dzieci?
R: Nie. Ja mam już swoje. Dwóch synów – 18 i 19 lat. Dzieci dorosły i przeżywałam „syndrom opuszczonego gniazda”(śmiech). Dom duży, było tak pusto. Pomyślałam, że dlaczego by nie udostępnić trochę tego domu dla maluchów, które tego potrzebują. Zrobiłyśmy kurs i wcale nie trzeba było długo czekać.
Łatwiej jest założyć rodzinę zastępczą, niż adoptować dziecko?
A: Oczywiście. Mam znajomych, którzy mają już dorosłe dzieci. Chcieli adoptować, ale usłyszeli odpowiedź, że nie mają szans, bo mają już własne.
Ja mam znajomych, którzy nie mają swoich dzieci. Kiedy zaczęli zabiegać o adopcję, powiedziano im, że dopóki nie przestaną starać się o własne, nie mają po co przychodzić.
R: Myślę, że to jest straszne.
A: Procedury to najgorsze, co może być. Bzdura totalna.
R: Z drugiej strony, weźmy na przykład moją sytuację. Dostałam troje dzieciaczków – rodzeństwo. Najmłodsze ma teraz 2,5 roku – chłopczyk, mamy go prawie od urodzenia. Dostaliśmy je jako 1,5 miesięczne, dwukilogramowe niemowlę. On jest teraz trochę nasz, mimo że to nie ja go urodziłam.
Dzieci trafiły do was z tak zwanych trudnych rodzin?
A: Można tak powiedzieć.
R: „Moja” mama biologiczna nie widzi powodu, dla którego odebrano jej dzieci.
A: Moja również. Czują się skrzywdzone.
U pani Renaty decyzja o założeniu rodziny zastępczej wynikała z pustego gniazda, a u pani, pani Aniu?
A: U nas to było proste. Nie mieliśmy dziecka, mimo tego że od 10 lat bardzo chcieliśmy. Były leczenia, badania, in vitro itd. Mnóstwo cierpienia, stresu, utraconych nadziei i pieniędzy. Zaczęliśmy rozważać adopcje. Jednak przypadkiem spotkałam się z dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie. Podczas rozmowy doradziła mi spróbowania jako rodzina zastępcza. Powiedziała, że warto zobaczyć, czy w ogóle damy radę.
Z drugiej strony wziąć na spróbowanie, nie wiem czy to dobry pomysł…
A: To nie o to chodzi. Po prostu tak jest, że dzieci przychodzą i odchodzą z rodzin zastępczych. Powiedziała, porozmawiajcie z mężem. Zobaczycie jak wygląda kurs, bo jest bardzo podobny dla rodziny adopcyjnej jak i zastępczej. Powiedziałam o tym mężowi i on stwierdził, że może dla nas jest to, żeby w ten sposób pomóc jakimś dzieciom. Na kursie było około ośmiu małżeństw, ale większość zrezygnowała. Skończyliśmy go w grudniu, w styczniu było rozdanie certyfikatów Mówiono nam, że do rodzin zastępczych trafiają różne dzieci. Często z rodzin patologicznych, dzieci z FAZ, takie, które doznawały przemocy, w tym seksualnej.
To was nie zniechęciło?
A: Nie, ale później nie byliśmy już tacy odważni. 27 dostaliśmy telefon z PCPR-u, że są dzieci, które nas potrzebują. Poszłam zapytać, o co chodzi. Powiedzieli, że jedna dziewczynka ma 3 miesiące a druga rok i osiem miesięcy. Były zabierane z rodziny adopcyjnej. Trafiły tam z interwencji 2 tygodnie wcześniej. Założono, że matka zrzeknie się praw i zostaną adoptowane. Stało się inaczej. Matka nie zrzekła się praw. Kiedy rodzina dowiedziała się o tym, natychmiast chciała oddać dzieci, nie chciała się związywać. Przyjechałam do domu i powiedziałam o tym mężowi, on zaczął się zastanawiać. Kilka minut siedzieliśmy w ciszy, po czym powiedział – Nie, dwoje dzieci. Przecież to nie ma sensu. Jedno pracuje, drugie pracuje. Do tego nic nie mamy. Mimo tego, zaczął wypytywać o nie. Potem zaproponował, żebyśmy poszli na spacer. Trwał on od 19:00 do 2:00 w nocy. Cały czas rozmawialiśmy o tym, co powinniśmy zrobić. W końcu mój mąż powiedział – skoro oni nam je chcą dać, to znaczy, że są nam pisane. W ten sposób podjęliśmy decyzję. Poszłam rano do pracy, zwołałam wszystkich moich pracowników i poinformowałam ich, że będę musiała na jakiś czas zniknąć. Wszyscy zaniepokoili się, że może jestem chora. Kiedy im powiedziałam, o co chodzi, przez chwilę się zastanawiali, po czym powiedzieli – bierze pani, jakoś damy radę. W południe poszłam do PCPR oznajmić, że się zdecydowałam. Myślałam, że to potrwa przynajmniej dwa-trzy dni, a oni poinformowali mnie, że o 17:00 możemy odebrać dzieci.
Dostaliście jakieś rzeczy, aby być w stanie się nimi zaopiekować?
A: Nic. Dostałam jednego pampersa z poprzedniej rodziny, butelkę z piciem, trochę mleka i nic więcej.
R: Ja pierwsze dzieci odbierałam z Domu Dziecka w Chotomowie. Też był zamęt, że trzeba dzieci odbierać na już. Ręce mi drżały, mąż mówił, że nie może oddychać. Jedno z dzieci było chore, chciałam, żeby ktoś ze mną porozmawiał. Powiedział, czy nie mają alergii, co lubią jeść, cokolwiek. Ale to wszystko trwało pięć minut i maluchy były już w samochodzie. Dostałam jedynie maleńką reklamówkę z ich rzeczami.
W Polsce to wszystko wygląda inaczej niż w filmach
A: Tak, to jest straszne. Ja miałam odebrać dzieci z Nowego Dworu Mazowieckiego. Podali mi adres jakiegoś hotelu. Pojechaliśmy tam, serce waliło mi mocno. Mąż był w pracy i musiał jechać drugim samochodem, więc poprosiłam koleżankę, żeby pojechała ze mną. W międzyczasie trzeba było zorganizować foteliki, których człowiek nie miał. W głowie tysiące myśli. Przecież te dzieci muszą mieć coś do jedzenia, do ubrania, miejsce do spania. Zadzwoniłam do siostry, która mieszka daleko ode mnie. Najpierw się przeraziła, ale za pół godziny zadzwoniła. – Mój mąż właśnie wsiada do samochodu, już wiezie ci dwa łóżeczka i to co może ci się przydać dla dzieci.
Zauważyłam, że jak się podejmie dobrą decyzję, to zazwyczaj wszystko się potem układa. Nawet jeśli trudności wydają się nie do pokonania.
R: Tak to prawda. Kiedyś wzruszyłam się, gdy koleżanki moich chłopców przyniosły zabawki dla maluchów. Czasem jest tak, jakby ktoś czytał w myślach. Czegoś brakuje i za chwile ktoś pyta – słuchaj mam stoliczek dla dziecka do oddania. To jest niesamowite.
A: Tak to prawda. Najgorszy jest jednak moment odbioru. Nic się nie wie o tych dzieciach. Podpisuje się tylko oświadczenie i już. Podeszłam do Natalki, powiedziała do mnie ciocia, wzięłam ją na ręce. Amelkę wzięła na ręce moja koleżanka, my z mężem się baliśmy. Była taka maleńka. Potem Natalka całą drogę płakała, tuliła się do pluszowego psiaka z wielkimi oczami. Te oczy wyglądały jakby też płakały. Kiedy weszliśmy do domu, obie zaczęły wyć. Płakały potwornie. Wtedy, to była jedyna chwila, kiedy zwątpiłam. Powiedziałam mężowi – Boże, co myśmy zrobili? Potem nigdy już nie przyszło mi do głowy, żeby żałować. Wieczorem przyjechał mój szwagier z rzeczami dla dzieci, razem z moją 14- letnią siostrzenicą. Powiedziała do mnie – ciociu ty idź na dół, odpocznij, a ja to ogarnę. Gdy znów przyszłam na górę, młodszą trzymała na rękach, starszą głaskała. Dziewczynki zasnęły. Potem zapytała mnie – no i co ciociu? A ja na to – Czy ja dam radę? I wtedy powiedziała mi coś bardzo ważnego – ciociu dzieci to nie zabawki, musisz. Potem już było tylko lepiej. Niesamowite jak maleństwo, które miało rok i osiem miesięcy, chciało opiekować się swoją trzymiesięczną siostrą. Mieliśmy to nawet na kursie, że dzieci w takich wypadkach przejmują rolę dorosłych. Natalka zabierała mi butelkę z jedzeniem dla Amelki i sama jej dawała.
R: Moje dzieci dobrze zniosły pierwsze chwile. Ja powiedziałam im, że jestem ich ciocią, że jadą do mnie na herbatkę, mam ciasto. Kasia trajkotała po swojemu-miała problemy z mową. Nie rozumiałam nawet jednego słowa. Potem rano zostawiłam je z mężem i pojechałam coś kupić, bo kompletnie nie było w co je ubrać. Kiedy wróciłam Kacperek zamiast śpioszków miał założone duże skarpety frote i był zawinięty w koc.
A: Nasze spały w tym, co miały na sobie. Rano zanim wstały pojechałam na targ do Serocka, żeby kupić cokolwiek. Potem zadzwonił mąż i powiedział, żebym szybko wracała. Paulina zwymiotowała i nie było, w co ją przebrać. Mąż zawinął ją w swoją bluzę, ale nie mogła się w niej poruszać.
Dlaczego zwymiotowała?
A i R razem: Z wrażenia.
A: Dla niej to był poważny stres. Dwa tygodnie w rodzinie i nagle ktoś jeszcze inny ją zabiera. Trauma.
Pani Renato, to nie są pani pierwsze dzieci w ramach rodziny zastępczej?
R: Nie. Jeśli chodzi o pierwsze, to ich mama miała problemy zdrowotne, były u mnie tylko trzy miesiące. Antoś(1,2), Ania (2,5) i Kasia (5). Wszystkie były w pieluchach, nie mówiły kompletnie nic. W styczniu odebrałyśmy papiery, a już w połowie lutego zadzwoniono do mnie, że jest trójka dzieci do wzięcia na już, w tym jedno z orzeczeniem o niepełnosprawności.
Nie wyobrażam sobie tego. Z dnia nadzień troje dzieci, to musiało przewrócić do góry nogami całe życie.
Tak, ale najbardziej przerażało mnie to, że to pierwsze dzieci i już niepełnosprawność. Zapytałam, jaki stopień tej niepełnosprawności, odpowiedziano mi, że umiarkowany. Nic mi to nie mówiło. Byłam przerażona, ale zgodziłam się. Jak się potem okazało, niepełnosprawność polegała na tym, że Kasiunia nie umiała mówić. Odbiór tych dzieci, które mam w tej chwili, to był dopiero koszmar. Kazano mi przyjechać na miejsce.
Słucham?
R: Tak, to było chore. Wszyscy zachowywali się tak, jakby robili to pierwszy raz. Zawiodły w tym przypadku wszystkie instytucje odpowiedzialne za odbiór dzieci matce. Na czele z sądem, który wydał postanowienie o umieszczeniu dzieci w naszej rodzinie, nie pytając nas o zgodę – długo by o tym mówić.
Te dzieci były zabierane siłą?
R: Tak. Jedno dali mi na ręce – to najmniejsze. To był horror. Poza tym w papierach było napisane, że najmłodsze dziecko jest ośmiomiesięczne a okazało się, że to 1,5 miesięczne, dwukilogramowe niemowlę, urodzone przedwcześnie w ósmym miesiącu ciąży. Maleńki jeszcze pomarszczony. Mój mąż, gdy wrócił do domu i zobaczył, że znowu mamy dzieci zapytał -co ty zrobiłaś ?- Oczywiście z tego wszystkiego, nie zdążyłam go poinformować. Powiedziałam – zapytaj mnie jutro, bo ja dziś to nie wiem, co robię. Tak bardzo to przeżyłam, że nie mogłam dłuższy czas się pozbierać i wszystko od nowa poukładać. Dzieci bały się wszystkiego, zwłaszcza wentylatora w toalecie .
A: Paulinka bała się suszarki. Na początku był też problem z jedzeniem. Zrobiłam jej kanapkę i pokroiłam na maleńkie kwadraciki, jak to się robi dzieciom. Nie chciała. W końcu okazało się, że woli kanapki z całej kromki. Teraz ma coś takiego, jak dążenie do idealizmu. Ona mi i Robertowi chce pokazać, że jest najlepsza, najładniejsza i najgrzeczniejsza. Jak coś nie wyjdzie, to jest rozpacz. Teraz zaczęło się ze sprzątaniem. Wszędzie musi być idealnie
R: To wynika z tego, że boi się żeby nie utracić bezpiecznego domu . Chce być tak wspaniała, aby mama Ania z tatą Robertem jej nie oddali.
Czy te dzieci zdają sobie sprawę ze swojej sytuacji?
A: Nie, są jeszcze za małe. Na początku ich rodzice przyjeżdżali co tydzień ich odwiedzać, ale teraz ciągle są jakieś „przeszkody”. Wizyty są krótkie, więc dzieci nie są z nimi związane.
Mówi pani dzieciom, że to ich mama i tata?
A: Kiedyś mówiłam, ale teraz psycholog mi zabronił. Ich biologiczna mama też sądzi, że nie powinniśmy im mieszać w głowach. Mówią do mnie mamo i tak jest chyba najlepiej. Bardzo się cieszę, że udało nam się porozumieć z ich matką. Nawet złożyła wniosek do sądu, aby dzieci u nas zostały, tylko żeby sąd nie odbierał jej praw. Podziękowała, że zajmujemy się jej maleństwami. Moim zdaniem błędem było wydanie przez sąd decyzji o urlopowaniu dzieci. Teraz Natalka boi się wizyt swoich rodziców.
Co to jest urlopowanie?
A: Natalka i Amelka zostały u biologicznych rodziców na dwa dni i jedną noc – sąd o tym zadecydował. Wróciły płaczące, z biegunką. Paulina miała do nas pretensję, że po nią nie przyjechaliśmy. Kiedy ostatnio byli u nas jej mama i tata, cały czas się tuliła i zapytała – mamo, oni mnie dzisiaj nie zabiorą? Do dziś ciągle słyszę -mamo, czy ty mnie kochasz? Przypomina – pamiętaj, żebyś mnie odebrała z przedszkola.
R: U mnie sytuacja wygląda trochę inaczej. Najmłodszy chłopiec nie jest związany z biologicznymi rodzicami, bo od urodzenia jest z nami. Jednak dla starszych dzieci jesteśmy ciocią i wujkiem. Są rozdarte, bo kochają nas i rodziców. Mieszkają z nami już 2,5 roku i ja osobiście nigdy nie chciałbym tak wiecznie za kimś tęsknić, to potwornie boli.
Jak wasi mężowie odnajdują się w tej sytuacji?
A: Bez nich nie byłoby to możliwe. Bardzo nas wspierają i pomagają.
Czujecie wsparcie państwa?
A: Poza przewidzianymi ustawą kwotami,o wszystko pozostałe trzeba prosić.
R: Chociaż trzeba przyznać, że kiedy się dzieci przyjmuje, to dostaje się ok 2000 zł na wyposażenie. To bardzo ważne, choć wiadomo, ile dziecko kosztuje i ile trzeba zapłacić chociażby za wózek. Jest też między mną i Anią różnica, bo ja prowadzę rodzinę zastępczą zawodową i dostaję za miesiąc wynagrodzenie 1400 zł. Ania ma rodzinę nie zawodową i tej kwoty nie dostaje. W moim przypadku jest to po części praca, ale praca 24 godziny na dobę, w zdrowiu, szczęściu i w chorobie.
Czy spotykacie się z opiniami, że robicie to dla pieniędzy?
R: To bardzo powszechne i bardzo dla nas bolesne.
Czy wasze dzieci są szczęśliwe?
A: Tak. Jestem pewna, że są u nas szczęśliwe. Nawet ich mama tak uważa.
R. Ja też myślę, że moje dzieci są szczęśliwe – o ile mogę tak powiedzieć, że są moje. Zanim wsiądą do autobusu szkolnego całusom i przytulakom nie ma końca. Ostatnio nawet jakaś pani się wzruszyła i powiedziała – niektórzy nawet swoich dzieci tak nie kochają.
Rozmawiała Agnieszka Mosakowska