Aleksandra Zejdler z Chotomowa w pół roku przeszła przez USA, od Meksyku do Kanady

Day 140 - Oregon, Crater Lake

Aleksandra Zejdler, mieszkanka Chotomowa, od kilku lat planowała swoją wielką przygodę w Stanach Zjednoczonych. Jej marzeniem było pokonanie słynnego szlaku „Pacific Crest Trail”, liczącego 4270 km, który biegnie od granicy Meksyku do granicy Kanady.

Pomimo wybuchu pandemii koronawirusa udało jej się przez pół roku (180 dni) pokonać ten dystans pieszo. W rozmowie z naszym reporterem Aleksandra opowiedziała o przygotowaniach do wyprawy i o wszystkich przeciwnościach, które stanęły na jej drodze.
Kamil Jagnieża: Kiedy narodził się pomysł takiej wyprawy?
Aleksandra Zejdler: Pomysł takiej wyprawy narodził się w 2015 roku po obejrzeniu filmu „Dzika droga”. Nie jest to może bardzo oryginalne źródło wiedzy na temat tego szlaku (śmiech), ponieważ nie wchodzi on w dokładniejsze detale, ale dzięki niemu dowiedziałam się, że taki szlak jak „Pacific Crest Trail” w ogóle istnieje, i że ludzie go pokonują. Początkowo nie potrafiłam sobie takiej wyprawy umieścić w moim życiorysie, czyli na pół roku zostawić wszystko, zniknąć i udać się w „dzicz”.

Dzień 50. California, pola maków na pustyni

Ta podróż i pokonanie tego szlaku to chyba nie jest dla Pani pierwsza wyprawą na górskie szlaki?
Jeżeli chodzi o moje poprzednie wyprawy i fizyczne przygotowanie, to generalnie sport i góry były mi bliskie przez całe moje życie. Od dziecka rodzice zabierali mnie w góry, na przechadzki, gdzie czasami musieli mnie nosić „na barana”. Moja prawdziwa miłość do gór zrodziła się dopiero na studiach, gdy pojechałam po raz pierwszy na zorganizowany trekking do Austrii i potem realizowałam już swoje pomysły. Przeszłam między innymi Korsykę szlakiem „GR20”, odbyłam wyprawę na Kazbek i Elbrus (dwa szczyty górskie w Gruzji i Rosji o wysokości 5054 i 5642 m n.p.m. – przyp. red.). Dodatkowo jestem wspinaczem, więc jeżdżę również często w skały (m.in. na Jurę Krakowsko-Częstochowską), aby się wspinać. Nie jest to może wspinaczka taka jak w Alpach, ale zawsze jest to obcowanie z naturą.

Dzień 69. California, Mt Whitney najwyższy szczyt kontynentalnych USA

 

Ile trwały przygotowania do tej wyprawy?
Po obejrzeniu filmu „Dzika droga” luźno sprawdzałam sobie informacje na temat tego szlaku, oglądałam zdjęcia z niego, jakie potrzebne są pozwolenia i dokumenty, aby móc zrealizować taką wyprawę. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jest to w moim zasięgu i jest to do zrobienia dla takiego zwykłego śmiertelnika jak ja. Pamiętam, że na Święta Bożego Narodzenia 2018 roku ogłosiłam moim rodzicom, że planuję 2019 rok poświęcić na przygotowania do tej wyprawy i zebranie brakujących pieniędzy. Zaplanowałam sobie, że wyruszę w 2020 roku i wykorzystam okno pogodowe, które otwiera się w marcu i trwa do maja. Podsumowując, intensywne przygotowania zajęły mi rok.

Dzień 71. California, strome podejście w High Sierras

 

Czy, żeby ruszyć na ten szlak, potrzebne jest oprócz czasu i pieniędzy dobre przygotowanie fizyczne?
Zdecydowanie, fizyczne przygotowanie jest bardzo ważne. Ja to swoje wyzwanie związane z przebyciem tego szlaku podzieliłam na dwa wyzwania: psychiczne oraz fizyczne. Od lat mam do czynienia ze sportem na wysokim poziomie, a przed wyjazdem biegałam m.in. również na dłuższych dystansach, w tym w półmaratonach i w maratonie, także wiedziałam, że od strony fizycznej jestem przygotowana. Mimo to moja forma została zweryfikowana wielokrotnie podczas całego trekkingu i mogę potwierdzić, że szlak jest trudny i nie była to łatwa przechadzka.

Dzień 77. California, High Sierras

 

Jakie formalności musiała Pani załatwić przed wylotem do Stanów?
Przede wszystkim, potrzebowałam wizy amerykańskiej i to był pierwszy punkt moich przygotowań, a drugi, to uzyskanie specjalnego pozwolenia na przejście całego tego szlaku. Istnieje specjalne zrzeszenie „Pacific Crest Trail Association”, które wydaje pozwolenia, opiekuje się całym szlakiem i odpowiada za jego utrzymanie. Ten organ wydaje takie pozwolenia dwa razy do roku. Aby wejść na szlak przy granicy meksykańskiej w okresie marzec – maj wydawanych jest 50 pozwoleń na dzień, czyli ok. 4,5 tys. więc nie każdy, kto chce, może je otrzymać. Jest walka w rejestracji. Jak otwierają się serwery wiele osób próbuje się zarejestrować, trzeba czekać w kolejce, a następnie wybrać datę startu, jest to więc walka z czasem i internetem (śmiech). Mając to pozwolenie można ruszać na zakupy biletu lotniczego i potrzebnego sprzętu.

Dzień 106. California, North

Z którego miejsca na granicy meksykańskiej Pani wyruszyła?
Początek trasy znajduje się w miejscowości Campo, praktycznie przy samym murze granicznym.

Ile kilometrów najwięcej udało się Pani pokonać jednego dnia?
Najwięcej jednego dnia pokonywałam ponad 50 km w Oregonie z uwagi na fakt, że jest on nieco bardziej płaski, nie ma tam aż tak wielkich różnic w wysokości terenu i dzięki temu mogłam trochę przyśpieszyć i sprawdzić swoje możliwości fizyczne. Było to dla mnie ciekawe przeżycie, ponieważ lubię stawiać przed sobą fizyczne wyzwania, żeby się sprawdzić.

Dzień 115. California, jeden z wielu wodospadów

 

Czy szlak ten jest mocno eksploatowany, jest na nim dużo turystów?
Z tego, co się dowiadywałam, w latach poprzednich szlak ten był oblegany, pełen ludzi. Zdarzały się sytuacje, że w miejscach specjalnie przygotowanych do spania, rozbicia namiotu ludzie rywalizowali o miejsca. Rok 2020 i pandemia koronawirusa spowodowały, że na szlaku było o wiele mniej osób niż w latach poprzednich, dlatego ominęła mnie na szczęście rywalizacja o miejsce do spania na szlaku.

Dzień 152. Oregon, Little Crater Lake

 

Jaki sprzęt i ile par butów miała Pani przygotowanych na wyprawę?
Zalecanych jest przygotowanie 5 par butów, gdzie jedna para powinna wystarczyć na ok. 500 mil. Pierwszą parę butów, w której zaczęłam podróż, zamówiłam z firmy, której wcześniej nie próbowałam i nie znałam, natomiast na forach internetowych była ona zalecana. Niestety, buty te nie przypasowały kompletne moim stopom i cały ten pierwszy odcinek 500 mil miałam z nimi problem. Na szczęście na następny odcinek zamówiłam buty z firmy, którą znam bardzo dobrze, i odebrałam je na poczcie w jednej z miejscowości przy szlaku.

Dzień 161. Washington, grań z widokiem na Mt Rainier

 

Czy z Polski przyleciała Pani sama do Stanów, czy może jednak ktoś ruszył na tę wyprawę razem z Panią?
Generalnie to było moje wielkie marzenie od paru lat i ja chciałam zrobić to sama. W międzyczasie poznałam mojego chłopaka i zgodził się być częścią mojego marzenia, jednak nie dostał urlopu bezpłatnego na całe sześć miesięcy i miał do mnie dołączyć po dwóch miesiącach. Natomiast, ze względu na zamknięcie granic ostatecznie nie zdołał do mnie dolecieć. Jednak na szlaku nie jest się zupełnie samemu. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy spałam sama, żeby w pobliżu nie było innych namiotów. Co do samego trekkingu zdarzało się, że kilka dni nikogo nie widziałam, jednak przy kampingach zawsze ktoś był.

Dzień 161. Washington, nieświadome przejście po śnieżnym moście

 

Ile ważył Pani plecak po zapakowaniu niezbędnego sprzętu?
Jest takie powiedzenie wśród osób, które chodzą na dłuższe wyprawy, które brzmi: „do plecaków pakujemy nasz strach” i jestem w stanie się z tym zgodzić, ponieważ już pierwszego dnia zaliczyłam taką wywrotkę na twarz, że nie byłam w stanie wydostać się spod plecaka. Po paru pierwszych dniach zdałam sobie sprawę, że miałam spakowane za dużo jedzenia. Przed najtrudniejszą technicznie częścią mojej podróży, czyli przed górami High Sierra Nevada w Centralnej Kaliforni, gdzie szczyty przekraczają 4 tys. m n.p.m. zważyłam swój plecak i ważył ok. 23 kilogramów. Mam wrażenie, że mój plecak był najcięższy ze wszystkich w okolicy (śmiech). Ale powtarzałam sobie: „Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni”. Dodatkowo, każda osoba na szlaku dostaje swojego rodzaju imię, przezwisko, mnie nazwano „żółwiem”, ze względu na to, jaką miałam dużą skorupę na plecach (śmiech).

Dzień 180. – północny koniec szlaku, granica z Kanadą

Jak zmieniało się ukształtowanie terenu na szlaku?
Generalnie, cały szlak jest podzielony na pięć głównych sekcji czyli: Południową Kalifornię, Centralną Kalifornię, Północną Kalifornię, Oregon i Waszyngton. Każdy z tych regionów charakteryzuje się czymś innym, pomimo tego cały szlak jest bardzo dobrze utrzymany i jest w pewnej odległości od miast. Południowa Kalifornia była terenem bardziej pustynnym, oczywiście nie jest to taka pustynia, jak można sobie wyobrazić np. Sahara. Występują tam góry i to właśnie w tym rejonie miałam po drodze najwięcej śniegu z całego szlaku. Spałam na nim i właśnie tam po raz pierwszy przetestowany został mój zimowy sprzęt. Są też odcinki bardziej wypłaszczone jak Mojave Desert. Dalej były wysokie góry Sierra ok. 3-4 tys. metrów nad poziomem morza. Tam też był śnieg i wszystkie te podejścia były strome i techniczne. Góry High Sierra są zdecydowanie najtrudniejsze, najbardziej wymagające od strony fizycznej, najbardziej niebezpieczne, i to tam wielokrotnie szło się na wskroś przez śnieg z uwagi na fakt, że szlaku po prostu nie było pod nim widać. Bardzo częste było też zapadanie się w topniejących w ciągu dnia warstwach śniegu, niekiedy nawet prosto do płynących pod nim strumieni, lub co gorsza w pustą, niekończącą się przestrzeń “bez dna”. Dalej jest Północna Kalifornia, są to już tereny bardziej leśne. W Oregonie pojawia się dużo więcej jezior, ale w dalszym ciągu idzie się przez las. W Waszyngtonie również szło się lasami, ale było tam zdecydowanie więcej wyeksponowanych miejsc, które były przepiękne zwłaszcza, że góry przybierały już kolory jesieni. Dodam, że granica z Meksykiem i granica z Kanadą różnią się od siebie całkowicie. Na granicy meksykańskiej jest mur, natomiast na kanadyjskiej mamy pas drzew, który jest wycięty i stoi tam znak powitalny, który informuje, że jesteśmy już w Kanadzie. Ciekawostką jest to, że szlak można pokonać zarówno od Meksyku do Kanady jak i w drugim kierunku. Więcej osób wybiera kierunek taki jak ja, czyli z Meksyku do Kanady.

Jaka pogoda towarzyszyła Pani w czasie wyprawy?
Jeżeli chodzi o pogodę, to miałam bardzo dużo szczęścia. Na początku wędrówki w okolicy pojawiły się burze i ulewy, które musiałam przeczekać i parę dni tak naprawdę przesiedziałam nawet w mieście, ponieważ wszystko było zalane na pustyni. Dalej już miałam idealną pogodę, co nie oznacza, że raz na jakiś czas nie pojawiały się deszcze, ale nie trwały one długo. Dopiero w stanie Waszyngton było znowu więcej deszczu. Oczywiście wiązało się to z pakowaniem mokrego namiotu i przez to jeszcze cięższym plecakiem, ale co gorsza z mokrymi ubraniami i zakładaniem mokrych butów z rana, a nawet raz, jeszcze w górach części pustynnej – całkowicie zamrożonych. Dodatkowo w czasie mojej wędrówki w stanie Kalifornia i Oregon były ogromne pożary lasów i miałam w tyle głowy pewne obawy. Nie widziałam w czasie wędrówki pożarów, ale czasami ten dym unosił się w oddali i było go widać, a podczas ostatnich dni na szlaku można go było wyczuć.

Ola – dni 1-180 – 17.03-12.09.2020, 2653 mil, (4270 km)

Czy w czasie wyprawy schodziła Pani ze szlaku?
Średnio raz na 5-6 dni starałam się dobijać do jakiegoś miasteczka, żeby kupić jedzenie, po to żeby niepotrzebnie nie obciążać plecaka. Przystanki te robiłam też po to, żeby wziąć np. prysznic, uprać ubrania i żeby dać swojemu ciału troszkę czasu na zregenerowanie. Były to momenty kiedy mogłam zjeść normalny posiłek. W pewnym momencie wędrówki zaczęłam tracić mocno na wadze i zaczęło mi brakować energii, dlatego będąc w mieście nadrabiałam stracone kalorie, ile tylko się dało (śmiech). Zdarzało się na szlaku, że w nocy małe ciekawskie zwierzęta podchodziły szukając elektrolitów podgryzały moje zapocone ubrania, buty. Czasami rano miałam całe pogryzione sznurówki i nie miałam jak zawiązać butów (śmiech). Wodę uzupełniałam po drodze na szlaku, miałam specjalny filtr, jednak było kilka miejsc, gdzie o wodę było trudno. Wtedy z pomocą przychodziły osoby zwane „Trail Angels”, które w pełni dobrowolnie, wolontaryjnie pomagają podróżnym na szlaku, zostawiając np. baniaki z wodą. Jest to bardzo pomocne.

Czy spotkała Pani większe, groźniejsze zwierzęta na szlaku?
Zwierząt w okolicy było bardzo dużo np. jeleni, saren, wiewiórek i innych gryzoni. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się węże. Nie było z tym większego problemu, dopóki nie były one grzechotnikami. Moje pierwsze spotkanie z grzechotnikiem było dość nietypowe. Wąż ten z reguły daje o sobie znać i jest jakiś dystans i czas na reakcję. Ja nie słyszałam grzechotki i wąż nie widział mnie i w pewnym momencie, jak podchodziłam pod górę na szlaku, zjechał mi przed stopy od razu grzechocząc i zwijając się w gotowości do ataku. Moja reakcja była natychmiastowa, zwrot na pięcie i okazało się, że dało się biegać z tak ciężkim plecakiem na plecach (śmiech). Jeżeli chodzi o większe drapieżniki to spotkałam również cztery razy niedźwiedzie. Pierwsze spotkanie było najbardziej niebezpieczne, ponieważ była to samica z młodym. Na szczęście niedźwiedzie musiały mnie już wcześniej obserwować i jak je minęłam, nieświadoma ich obecności pobiegły w drugą stronę. Sytuacja ta wydarzyła się niedaleko miasta, dlatego możliwe, że zwierzęta były obeznane z ludźmi. Druga sytuacja wyglądała tak, że jak wychodziłam zza rogu, niedźwiedź stał na szlaku. Zrobiłam zwrot na pięcie i zaczęłam powoli odchodzić, wtedy się opanowałam i pomyślałam, co ja robię. Ponownie się odwróciłam, żeby mieć go na oku, zaczęłam się powoli wycofywać, stukać moimi kijkami i wtedy pobiegł w las. Były to niedźwiedzie brunatne i czarne. Grizzly na szczęście nie spotkałam, chociaż na ostatnim odcinku podróży pojawiały się ostrzeżenia przed nimi.

Czy sytuacja z pandemią koronawirusa jakoś wpłynęła na tegoroczną wędrówkę na szlaku?
Jeszcze przed wyruszeniem na szlak na forach społecznościowych, które były związane z tą podróżą wylało się wiele niemiłych komentarzy, że zamiast ruszać na szlak powinniśmy wracać do siebie. Wiele osób z Europy nie zdążyło przylecieć, ponieważ zostały pozamykane lotniska. Sporo osób zrezygnowało ze względu na obawy lub rodzinę. Ja wyleciałam do Stanów 12 marca, czyli dzień przed zamknięciem lotnisk. 17 marca ruszyłam na szlak, a 12 września dotarłam do granicy Kanady.

Czy w czasie wędrówki na szlaku zdarzały się Pani chwile zwątpienia, kiedy chciała Pani zawrócić i zrezygnować?
Zdecydowanie takie chwile zdarzyły się nie raz. Co jakiś czas pojawiały się większe i mniejsze kryzysy. Z reguły, kiedy dopadał mnie kryzys na szlaku było to związane z wycieńczeniem fizycznym. Wtedy, to wszystko przekładało się na głowę i przychodziły myśli, że może to jednak nie ma sensu. Po pokonaniu połowy trasy w odcinku, gdzie były te spektakularne góry w Centralnej Kalifornii ten czas był bardzo intensywny fizycznie. Co było zaskakujące, to na kolejnym odcinku szlaku, który był już łatwiejszy, czyli Północnej Kalifornii, bardzo dużo osób postanowiło się poddać i jak o tym słyszałam to gdzieś w głowie ta myśl przewijała się, że może ja też tak zrobię. Na koniec Kalifornii tuż przed granicą z Oregonem skręciłam sobie kostkę i zaliczyłam upadek. Usiadłam z plecakiem na plecach i tylko patrzyłam jak moja kostka puchnie. Nie było nikogo w okolicy, więc sobie tam trochę pokrzyczałam, popłakałam i stwierdziłam, że musze iść, przecież nie zostanę w lesie. Wzięłam się w garść, zacisnęłam zęby i używałam kijków jako kul, w końcu doczołgałam się do kolejnego miasta. Posłuchałam swojego ciała, zrobiłam sobie parę dni wolnego i odpoczęłam. Najbardziej przerażającą chwilę przeżyłam w górach w części pustynnej. Na śniegu zaczęłam zjeżdżać. Mam nawet do dzisiaj szramę na ręce, kiedy próbowałam się zatrzymać. Nie miałam w tym momencie czekana ze sobą dlatego używając rąk, paznokci jakoś się zatrzymałam. Na szczęście nie doznałam żadnego odmrożenia.

W jakich godzinach wstawała Pani, żeby ruszyć w dalszą drogę na szlaku?
Na początku podeszłam do tego tematu bardzo lekko i wstawałam o siódmej. Jednak już przez cały stan Waszyngton wstawałam ok. czwartej trzydzieści, żeby wyruszyć na szlak o szóstej, czyli jeszcze przed wschodem słońca i było to niesamowite doświadczenie. Później żałowałam, że nie robiłam tego od początku.

Jak wyglądał Pani kontakt z rodziną?
Jeżeli chodzi o kontakt z najbliższymi, nie było tak źle, ponieważ miałam ze sobą komunikator satelitarny, który wysyłał moją lokalizację co pół godziny do mojego profilu na specjalnej aplikacji i właśnie do niej wszyscy moi najbliżsi mieli dostęp. Mogli mnie obserwować, gdzie aktualnie jestem. Mój tata śmiał się po moim powrocie, że generalnie był cały czas ze mną na szlaku, ponieważ dzięki tej aplikacji śledził moją wyprawę krok po kroku i to gdzie aktualnie byłam. Ustawione w tej aplikacji miałam też standardowe wiadomości i codziennie rano przed wyruszeniem wysyłałam taką informację, że wszystko jest w porządku.

Jeżeli ktoś podobnie jak Pani chciałby spróbować swoich sił i ruszyć na ten szlak, to z jakimi kosztami musi się liczyć?
Nie jest to tania podróż. Wliczając koszt wizy, bilety lotnicze, kupno butów, ubrań, sprzętu, odwiedziny w miastach w celu robienia zapasów itd. według moich wyliczeń zamknęłam się w kwocie 40 tys. zł. Jest to duże przedsięwzięcie zarówno od strony finansowej jak i logistycznej, żeby jakoś to wpasować w swoje życie, jednak w mojej ocenie jest to niesamowita przygoda i możliwość pobycia z samym sobą. Ja osobiście tego potrzebowałam, pobycia z własnymi myślami. Na szlaku można bardzo wiele się nauczyć. Jednak zależy, co ktoś chce osiągnąć taką wyprawą. Ja osobiście potrzebowałam z jednej strony zajrzeć w głąb siebie i w ogóle poznać siebie, a z drugiej strony osiągnąć jakiś sukces, jakim niewątpliwie jest przejście tak dużego odcinka, który jest bardzo ciężki i wymagający.

Czy po wybuchu epidemii koronawirusa władze w Stanach Zjednoczonych odradzały wyruszania na szlak?
Już trzeciego dnia wszyscy Ci, którzy otrzymali pozwolenie na przejście, dostali informację, gdzie proszono o przesunięcie wyprawy i pozostanie w domach. Natomiast była to tylko i wyłącznie rekomendacja, jednak sporo osób po tej informacji się wykruszyło i została nas tak naprawdę garstka.

Czy te pół roku, w które pokonała Pani szlak, to jest norma, czy niektórzy pokonują go szybciej?
Wydaje mi się, że pół roku, to jest taki średni czas na pokonanie tego szlaku. Ja na początku planowałam to zrobić trochę szybciej, liczyłam na pięć miesięcy, maksymalnie pięć i pół. Natomiast w międzyczasie pojawiły się ulewy na południu, potem skręciłam kostkę, musiała przez to naturalnie zwolnić, więc trochę dni straciłam. Moja wiza obejmowała okres sześciu miesięcy.

Czy planuje Pani już kolejne wyprawy?
Oczywiście, w głowie powstają już nowe pomysły, które może nie będą aż na tak wielką miarę, chociaż jeżeli chodzi o widoki mogą być porównywalne, jednak na chwilę obecną muszę odpocząć i pozwolić się mięśniom odbudować, ponieważ nogi przez tą wędrówkę mocniej się rozbudowały a ręce trochę osłabły.
Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów na kolejnych szlakach.