Sławomir Supa – o początkach LTS Legionovii i zmianach w klubie

slawomir-supa

Sławomir Supa (fot. fotoMiD-sk bankprezentacja)

Rozmawiamy ze Sławomirem Supą, założycielem i wieloletnim prezesem LTS Legionovia, byłym zawodnikiem LKS Mazowsze Zegrze.

Szukając materialnych dowodów rozwoju siatkówki w Legionowie, odwiedziłem Muzeum Miasta Legionowo. Otrzymałem tam kilka kserokopii artykułów, jakie pojawiały się w miejscowej prasie. To jest kopia artykułu z Naszego Legionowa w 1984 r. Poznaje Pan to zdjęcie?

Tak, oczywiście. Pamiętam te dziewczęta – jedna jest prawniczką, Małgosia Ciszek skończyła italianistykę… Pamiętam je wszystkie.

Autor zaczął artykuł, zilustrowany Pańskim zdjęciem z podopiecznymi, w sposób dość intrygujący: Sukcesy rodzą problemy. Ludzie przeciętni nie mają wrogów. Te truizmy znajdują potwierdzenie w obecnej sytuacji legionowskiego sportu. Ci, którzy w praktyce go tworzą, narażają się niejednokrotnie na pomówienia i niewybredne ataki outsiderów. O co chodzi?

Nie pamiętam, nie wiem, o co mogło chodzić autorowi. Minęły 32 lata, nie potrafię się do tego odnieść. I absolutnie nie mogę tego wziąć do siebie, ponieważ jako instruktor, trener i animator legionowskiego sportu miałem i mam zupełnie inne doświadczenia.

W innym artykule z tego roku jest mowa o tym, że sport legionowski ma z jednej strony powiązania strukturalne z Nowym Dworem Mazowieckim, a z drugiej najlepsi zawodnicy są kaperowani przez silne kluby zwłaszcza z Warszawy.

Wtedy byliśmy w powiecie nowodworskim i oni bardziej dbali o rozwój sportu u siebie. To naturalne. Ale i tak mieliśmy bliższe związki z Warszawą – startowaliśmy np. w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży. Ciekawe zresztą były te ówczesne struktury, bo braliśmy udział w rozgrywkach stołecznych, a nie mazowieckich, gdzie było nam łatwiej, ponieważ poziom sportowy drużyn warszawskich był wyższy.

Grał Pan w siatkówkę, zanim został trenerem?

Oczywiście. Pochodzę z Zegrza, konkretnie z Zegrza Południowego. Tam była siedziba klubu, który się nazywał Mazowsze Zegrze. W Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu Północnym była hala sportowa. Chociaż wcześniej jeszcze, w szkole podstawowej, graliśmy na powietrzu, tam gdzie teraz jest przystań na Rybakach.

Jest tyle dyscyplin sportowych. Dlaczego wybrał Pan siatkówkę właśnie?

W Zegrzu nie było wielkiego wyboru. Latem przede wszystkim byliśmy żeglarzami, a zimą graliśmy w wojskowej hali w siatkówkę. Chociaż byliśmy bardzo uniwersalnymi sportowcami. Każdy umiał jeździć na łyżwach, grać w hokej, uprawialiśmy też saneczkarstwo, bo w parku w Zegrzu Północnym był niewielki tor saneczkowy. Ale przeważyła siatkówka.

Dlaczego?

Nie potrafię dziś powiedzieć z całą pewnością. Bo przecież w żeglarstwie miałem pewne osiągnięcia – reprezentowałem Polskę dwa razy w międzynarodowych zawodach. A siatkówka? Może przeważyła osobowość Zbyszka Barańskiego, mojego nauczyciela wychowania fizycznego, a potem pierwszego trenera, który do dziś prowadzi w Gwardii Wrocław drużyny młodzieżowe. Może to za jego sprawą? Tak przynajmniej twierdzę, gdy rozmawiamy ze sobą.

A jak przeszedł Pan na drugą stronę, do trenowania?

Chyba złapałem bakcyla. Ale dziś wiem, że nie każdego to dotyka. Kiedy odbywałem zasadniczą służbę wojskową w Zegrzu Południowym, moim przełożonym był pułkownik, który był jednocześnie prezesem Mazowsza Zegrze. Wiedział, że gram i namówił mnie, bym mu pomagał w organizacji rozgrywek. Potem wraz z kolegą zostaliśmy wysłani na kurs instruktorski. No i jakoś samo poszło… Miałem uprawnienia sędziowskie, byłem instruktorem i tak zaczęła się zabawa z młodzieżą. W 1979 roku skończyłem technikum i mogłem rozpocząć prowadzenie zajęć pozaszkolnych w Liceum im. Marii Konopnickiej w Legionowie. Przychodzili na nie wówczas także chłopcy. To przejście do trenowania było zresztą dość miękkie, bo grałem jeszcze w Mazowszu Zegrze, miałem także króciutki epizod w warszawskim Polonezie. Ale to było już w zasadzie amatorskie granie.

Pułkownik namówił swojego żołnierza, nie wydał rozkazu?

Było w tym trochę wojska, ale ja czułem, że zostałem oddelegowany do organizacji imprez i załatwiania dla klubu różnych spraw. Gdyby to był rozkaz i miałbym działać pod przymusem, to by się nie udało, nie poświęciłbym się tej sprawie. A ponieważ podobało mi się to, co robię, odnalazłem się w tym także po wyjściu z wojska. Zaczęliśmy budować pewne struktury organizacyjne, była młodzież, która chciała grać, był potencjał, powstał produkt i przyszliśmy z nim do Legionovii.

Produkt?

Lata osiemdziesiąte nie oferowały młodym zbyt wielu atrakcji. My oferowaliśmy dziewczętom coś ciekawego, interesującą ofertę spędzania czasu i wiele z tej oferty skorzystało. Była więc grupa, dla której warto było poświęcać czas i która była zainteresowana siatkówką. Nie trzeba ich było do tego specjalnie namawiać. Osiągnęliśmy poziom, którego nie można już było zmarnować.

Z trenera i społecznika został Pan szefem struktury gospodarczej, bo klub, którym Pan kieruje jest przedsiębiorcą – spółką akcyjną.

Nie od razu. Mnóstwo czasu minęło. Były różne ścieżki do wyboru, wybrałem siatkówkę. Byłem nieźle usportowiony, ale nie byłem wybitnym sportowcem. Tak byliśmy nauczeni w Zegrzu, że graliśmy we wszystko. Teraz młodzież nie jest tak uniwersalna. Albo skupia się na jednej dyscyplinie, albo w ogóle odrzuca sport.

Wrócę do spółki akcyjnej. Jak się pan odnajduje w tej nowej roli?

Nie jest tak ciężko, ponieważ mogę powiedzieć, że przez wiele lat przygotowywałem się do tej roli. Najpierw sam grałem, potem trenowałem innych, zajmowałem się organizowaniem meczów, byłem przedsiębiorcą, prowadziłem Legionowskie Stowarzyszenie Siatkówki i od 2012 roku przeszedłem na zawodowstwo – obecnie żyję z siatkówki. Nie pracuję tu sam, jest wielu oddanych współpracowników i oni mnie wspomagają. Tworzymy dobry zespół. W moim przekonaniu to, co robię w spółce akcyjnej w praktyce niewiele odbiega od tego, co robiłem w stowarzyszeniu, zajmuję się tu tymi samymi sprawami, tylko w innej formie prawnej. Różnica polega na tym, że inna jest odpowiedzialność, bo tu się za wszystko płaci: trenerowi i zawodniczkom. Za to odpowiadam i staram się, by to działało. A jest łatwiej, bo wiele osób pomaga, żeby nie było straty. W Polsce niewiele jest sportowych spółek akcyjnych, które zarabiałyby na siebie. Wydajemy to, co zdobędziemy.

Ale trzeba te osoby poukładać, delegować zadania, żeby nie było chaosu. To jest jednak pewna struktura. Skomplikowana o tyle, że nie ma produkcji, nie ma usług, a są ludzie – zawodniczki.

To nie jest łatwe, bo kobiety są wrażliwsze od mężczyzn i bardzo trzeba uważać na to, co się robi, co się mówi i jak się mówi. Wciąż zachęcamy nowe osoby do współpracy, ale coraz trudniej o wolontariuszy. Chętniej idą do orkiestry Owsiaka, do olimpiad specjalnych. Do nas, gdzie się obraca pieniędzmi, przychodzą z ociąganiem. Wiele osób liczy na gratyfikacje pieniężne. Jakoś tak się porobiło, że idea społecznikowska nam się gdzieś zagubiła. Szukamy źródeł dochodu i jako ludzie, i jako klub. Niewiele jest osób, które przyszłyby tu tylko dlatego, że kochają siatkówkę, kochają swoje miasto i chciałyby pomóc w rozwoju siatkówki i miasta, które poszłyby tą ścieżką, którą ja szedłem. Jak nie byłem trenerem, to byłem działaczem, jak trzeba było, to organizatorem imprez i opiekunem drużyny. Pracy i możliwości jest bardzo dużo. Ale trzeba mieć w sobie to coś…

Myśli Pan, że czas lokalnego patriotyzmu już minął?

To się bardzo zmieniło. Trudno na przykład wymagać od zawodniczek lokalnego patriotyzmu. One są tu na kontraktach zawodowych i nie wątpię, że swoje obowiązki wykonują jak najlepiej. Ale dziś są tu, a w przyszłym roku mogą być gdzie indziej. Po roku obecności w zespole rzadko pojawia się jakaś forma przywiązania do miejsca. Ale ja jestem lokalnym patriotą. Jakiś czas temu dostaliśmy z kolegą ofertę przeniesienia klubu w inne miejsce, z nieco większym budżetem. Nie poszliśmy. Tu jest miejsce, gdzie się ukształtowałem, tu nam pomagali i pomagają. Odejście byłoby zdradą na kilku poziomach. Zdradziłbym siebie i ludzi tutaj.

Pieniądze to nie wszystko?

Nie ma sportu wyczynowego, zawodowego bez pieniędzy. Hojność lokalna jest niewystarczająca i trzeba szukać dalej. Szukamy ludzi dobrej woli, pasjonatów. Są dwie kategorie sponsorów, albo ktoś kocha sport i może wesprzeć klub, albo zostaje sponsorem, bo liczy, że ta inwestycja zwróci mu się w inny sposób. Miałem kiedyś taką ideę, by przedsiębiorcy z Legionowa wspierali się wzajemnie przy robieniu interesów, a uzyskiwane oszczędności służyły klubowi, ale nie wyszło.

Ma Pan bardzo harmonijną drogę zawodową. Co dalej?

Od pewnego czasu walczę z myślami, jak ma się potoczyć moja dalsza działalność. Stoję na rozdrożu i nie wiem, czy nie zrezygnować z pracy w strukturach Mazowiecko-Warszawskiego Związku Piłki Siatkowej, gdzie jestem wiceprezesem i Polskiego Związku Piłki Siatkowej, w którym jestem członkiem Komisji Rewizyjnej. Może lepiej byłoby się w pełni poświęcić zespołowi i Legionovii? Miałbym też więcej czasu dla rodziny.

A czego się Pan spodziewa po drużynie?

Największą radością i podziękowaniem ze strony dziewcząt za to, co dla nich z pełnym oddaniem robimy, byłoby maksymalne zaangażowanie w grę. Chcielibyśmy, żeby to oddały na boisku w rywalizacji sportowej. Żeby walczyły, żebyśmy się nie wstydzili, żeby kibice widzieli, że nawet jeśli przegrywają, to dają z siebie wszystko, a nam wiele pozytywnych emocji.