Maraton Tour De Pomorze. Start mieszkańca Legionowa w Ultramaratonie kolarskim (galeria)

ksiegowy_02

Księgowy z Rowerowego Legionowa ukończył Ultramaraton rowerowy na Pomorzu (fot. arch. pryw.)

Wielu z nas rower postrzega jako środek transportu oraz narzędzie do szeroko pojętej rekreacji. Są jednak ludzie, którzy jazdę rowerem przekuwają w wyzwania. Jedni ścigają się w maratonach MTB w pyle i kurzu lasów Polski, inni znów zdobywają laury w wyścigach szosowych, tak bardzo ostatnio będących na czasie w związku ze zbliżającym się Tour de Pologne. Jest jednak grupa ludzi, mniej zauważalnych. To z pozoru zwykli rowerzyści, codziennie podróżujący do pracy, którzy uwalniają swoje demony na imprezach zwanych Ultramaratonami.

Czym więc różni się taki ultramaraton szosowy od klasycznego maratonu, czy wyścigu? Przede wszystkim jego dystans jest sporo większy. W takich zawodach startujący mają do przejechania odcinki po 300 a nawet 1000 kilometrów. Limity czasowe są dopasowane proporcjonalnie do imprezy.

Maraton Tour De Pomorze

Jedno z takich wydarzeń miało miejsce na przełomie lipca i sierpnia w Świnoujściu. Maraton Tour De Pomorze odbywał się na dystansie 715 kilometrów, a zawodnicy mieli do przejechania cały dystans w limicie zaledwie 50 godzin. Mimo, że dla jednych wydaje się to nierealne osiągnięcie, na starcie takich imprez pojawia się coraz więcej osób, chcących zmierzyć się z przeciwnościami i pokonać samego siebie. Na naszym lokalnym podwórku mamy również takich ludzi. O starcie w tej imprezie opowie dziś nam Adam, członek Rowerowego Legionowa, zwany w kuluarach jako Księgowy.

Michał Machnacki: Pierwszym pytaniem jakie ciśnie się na usta naszych czytelników, to jak udało ci się przygotować kondycyjnie do tak dużej imprezy?

Księgowy: Przejechanie tak dużego dystansu nie bierze się znikąd. To wiele miesięcy wytężonej pracy chodzenia na basen, codziennych dojazdów rowerem, oraz kilku dłuższych wycieczek jeszcze przed samą imprezą. Przygotowania zaczynają się już jesienią roku poprzedniego, kiedy wszyscy zapominają o rowerach a na ulicach gości szron, śnieg i plucha. Wtedy jest czas na rozpoczęcie pracy. Nie trenuje jakoś konkretnie, wedle ułożonego planu. Po prostu lubię jeździć, jednak mając w planach start w takim wyścigu pamiętać trzeba o systematyczności i regularności, już od wczesnych miesięcy zimowych.
Podstawą do przygotowań jest oczywiście jazda rowerem, ale nie bez znaczenia jest również chodzenie, spacerowania czy na przykład wizyty na basenie. Początkowo jazdy rowerem są krótkie, i często prowadzone w pomieszczeniu na trenażerze, jednak im lepsza pogoda, tym więcej spędzam czasu na siodełku.
Jest takie ogólne powiedzenie ultramaratończyków „żeby jeździć, trzeba jeździć”

W tym roku moim pierwszym startem, sprawdzającym była impreza Maraton Podróżnika. To tam po raz pierwszy w tym roku mogłem sprawdzić na jakim poziomie jest moja kondycja oraz wprowadzić ewentualne poprawki do sprzętu. Pokonałem tam dystans ponad 300 kilometrów w przepięknych górach Stołowych. Niebagatelne znaczenie miał również fakt, że trasa była typowo górska, więc akcent treningowy był dość mocny. Plan zrealizowałem i ukończyłem imprezę w zadowalającym czasie.

Do samego startu w końcówce lipca pracowałem nad wysiedzeniem ilości godzin na siodełku. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że poza ogólnym przygotowaniem kondycyjnym, ważne jest aby wyjeździć odpowiednio dużo roboczogodzin, na siodełku i rowerze na którym będziemy startować. Dobrze rozwinięte mięśnie i dobra współpraca z naszym siodłem oraz sprzętem zaprocentują później na trasie, mniejszą ilością otarć czy kontuzji.

Opowiedz proszę o tym jak ta impreza wygląda z punktu widzenia zawodnika.

Każdy taki maraton zaczyna się dzień przed startem. Do biura zawodów trzeba przyjechać wcześnie i wypełnić dokumenty. Wpisać się na listę startową oraz – w tym przypadku – odebrać pakiet startowy. Do dyspozycji zawodników, były dwa przepaki, czyli worki oznakowane numerami startowymi gdzie można spakować rzeczy i potem podjąć je na odpowiednich punktach kontrolnych trasy.

Start wyścigu odbywał się z przystani promowej w Świnoujściu z promu Bielik. Zawodnicy przed startem podchodzili grupami pięcioosobowymi i mieli montowane nadajniki GPS, pozwalające śledzić ich pozycje w czasie rzeczywistym na trasie. Gdy wszystko było już zamontowane, przechodziliśmy na start „ostry”, skąd co 5 minut sędzia główny wypuszczał nas na trasę w pięcioosobowych grupkach.

Formuła wyścigu była tak zaplanowana, że co 60-70 kilometrów na trasie były zorganizowane punkty kontrolne, na których zawodnik musiał się stawić. Powiedzeniem był stempel w książce czasów zawodnika, oraz wpis na listę łącznie z godziną przybycia. Na punktach do dyspozycji było jedzenie oraz picie, a na kilku większych punktach nawet ciepły obiad.

Wszystko wydaje się zaplanowane w najmniejszych szczegółach!

Tak, trzeba przyznać, że impreza od strony organizacyjnej jest jedną z lepiej przygotowanych na jakich startowałem. Ludzie serdeczni i mili czekali nawet po kilkanaście godzin w nocy na zawodników, aby przyjąć ich z serdecznością. Dużo wsparcia psychicznego daje takie rozwiązanie. Ludzie z punktów kontrolnych rwą się do pomocy. Chętnie pomagają z napełnianiem bidonów, naszym zadaniem jest w sumie tylko „dojechać” do kolejnego punktu.

Wyścig na tak dużym dystansie to chyba również jazda nocą? Spałeś trochę podczas przejazdu?

Moim celem było przejechanie w formule NON STOP. Taka strategię sobie założyłem. Wynikała ona z mojej prędkości i możliwości fizycznych. Ci którzy jechali szybciej, mogli pozwolić sobie na dłuższe postoje, lub zwyczajnie się przespać. Ja zakładałem jazdę bez snu, w równym umiarkowanym tempie.

Spędziłeś całą noc na rowerze?

Zgadza się. Mało tego – spędziłem tak dokładnie 2 noce, ponieważ na mecie byłem dopiero o 2:50 w Poniedziałek.

Jak w takim razie poradziłeś sobie w nocy z sennością?

Przygotowanie do jazdy całodobowej to kwestia wytrenowania. Oczywiście, są osoby, które po prostu mogą tak jechać i nie czują większego zmęczenia, ale ja nie od razu nauczyłem się jechać nocą. Problemem w jeździe nocą, jest bardzo małą ilość bodźców zewnętrznych. Jazda rowerem sprowadza się do wpatrywania w obszar oświetlonej przez lampkę drogi. Taki stan trwa wiele godzin, i nasz umysł ze zmęczenia potrafi płatać figle. Znam przypadki osób zasypiających na rowerze co kończyło się upadkiem. Dla mnie najlepszym sposobem na noc jest towarzystwo, lub zajęcie głowy czymś co pozwoli nie skupiać się na jeździe. Często wykonuje obliczenia matematyczne w pamięci, próbuje ustawiać wyrazy w różnych kombinacjach, czytać nazwy miejscowości od tyłu. To pozwala skupić się na czymś i nasz umysł nie ma chwili przerwy.

Jazda nocą – to więc naprawdę wyzwanie! A jak ma się sprawa bezpieczeństwa?

Dużo zależy od tego jakimi drogami jedziemy. Paradoksalnie nocą jest bezpieczniej, pod tym względem, że aut jest sporo mniej, jednak wielu kierowców nie spodziewa się rowerzystów na bocznych drogach i często jadą bardzo szybko. Trzeba pamiętać o dobrym oświetleniu i oznakowaniu odblaskowym rowerów. Nie bez znaczenia jest również, łączenie się w grupy na noce. Samotne pedałowanie w lasach w nocy jest najzwyczajniej w świecie ryzykowne. W razie jakichś problemów zdrowotnych czy zasłabnięcia, nikt nie zareaguje od razu.

Czy na takich imprezach zdarzają się wypadki?

Zawsze podczas jazdy pamiętać musimy, że poruszamy się po drogach z otwartym ruchem. Nie mamy zamkniętego toru tylko dla nas. Zmęczenie nasze, i nieuwaga kierowców często kończą się tragicznie.
Na dużych wyścigach ultra w tym roku były aż dwa śmiertelne wypadki.
Mike Hall, jeden z legendarnych zawodników rowerowych ultramaratonów, zginął podczas jednego z najcięższych wyścigów w kalendarzu rowerowych utramaratonów, Indian Pacific Wheel Race w Australii. Drugą śmiertelną ofiarą takich imprez był w tym roku Eric Fishbein. Zginął potrącony przez samochód w trakcie trwania Trans American Race. W czerwcu tego roku. To przykre informacje i zawsze bardzo dotykają zawodników. W rodzinie maratończyków wszyscy się traktują na równi i strata kogokolwiek jest bardzo przykra. Uświadamia nam wtedy, jak bardzo trudne i niebezpieczne są te imprezy.

Jeśli już zdecydujemy się wystartować w takiej imprezie, co możemy wygrać? Jakie są nagrody za zajęcie pierwszego miejsca.

Tego typu imprezy bardzo różnią się od klasycznych wyścigów. Tu nie ma tak dużej ilości sponsorów, a gra toczy się o niewielką stawkę. Nie ma drogich pucharów czy bonów. Zdobywając pierwsze miejsce klasyfikujemy się wysoko w społeczności ultra, jednak samo przejechanie wyścigu jest nagrodą. W naszym gronie nie ma znaczenia, czy byłeś pierwszy czy ostatni. Zwycięzca jest każdy kto ukończy wyścig. Zawodnicy dostają pamiątkowe medale, oraz strój kolarski z nadrukowanym czasem przejazdu imprezy. Taka koszulka jest poniekąd trofeum. Zdobycie jej jest wypracowane hektolitrami potu i ogromnym wysiłkiem. Gdy już uda się ją zdobyć, nosi się ją z dumą. To jest największa nagroda. Zwyciężamy bowiem nie z innymi zawodnikami, a z samymi sobą. To my sami jesteśmy dla siebie największym przeciwnikiem.

Pięknie powiedziane! Planujesz kolejne starty?

Teraz jest czas na odpoczynek. W tym roku już skupiam się na mniejszych wycieczkach. Plan swój zrealizowałem i do jesieni nie będę myślał zbyt daleko w przód. Na pierwsze plany przyjdzie czas zimą. Ukończenie tego maratonu dało mi klasyfikacje do kolejnego morderczego wyścigu w 2018 roku. Bałtyk Bieszczady Tour to 1008 kilometrów ze Świnoujścia do Ustrzyk – nie wiem czy zdecyduje się na start, choć ta impreza przypieczętowałaby moje wypracowane w siodełku lata przygotowań.

Trzymany więc kciuki za przyszły rok i dziękujemy za wtajemniczenie nas w tajniki tego trudnego sportu.

Dziękuję i pozdrawiam wszystkim miłośników jednośladów.