Góra z górą się nie zejdzie ale baba z górą – zawsze

zimowy-janosik_03_wynik

Grupa biegaczek z powiatu legionowskiego (fot. arch. własne)

Relacja Anny Szlendak z Zimowego Janosika:

W mroźną i śnieżną sobotę 19 stycznia ekipa Wybiegaj Siebie zeszła i weszła na nie jedną górę, biorąc udział w Zimowym Janosiku, biegu, który odbywa się na malowniczych spiskich terenach. Start spod Zamku w Niedzicy, meta w Zakładzie Maszyn, ośnieżone tereny z widokiem na Tatry, piękna słoneczna pogoda robią wrażenie i przyciągają biegaczy z całej Polski.

 

Dziewczyny z powiatu legionowskiego również ruszyły z odsieczą i  pokonały dystanse od 20 do 50 km. Dla większości z nich był to debiut – pod względem dystansu i charakteru biegu.  A bieg, podobnie jak dziewczyny miał  ciężki charakter. Sponiewierał, zamoczył, wywoływał skrajne emocje, by na mecie dać niebywałą satysfakcję z pokonania kolejnej granicy. Na szczęście piękne okoliczności przyrody, szybko wymazały minusy i dyskomfort  z pamięci.

 To jedziesz 400 kilometrów żeby przebiec 20? Ty która biegłaś Rzeźniczka i 30 km w UltraMaratonie Powstańca?, chyba żartujesz – przepisuj się na 40 z plusem – powiedziała Anka Rybicka do Klaudii i ta, tylko chwilkę się zastanawiając, przepisała się na śnieżny maraton.

Większość ekipy Wybiegaj Siebie zapisało się na bieg znienacka, słuchając moich opowieści z poprzednich edycji.  Góry, śnieg, punkty odżywcze z dobrą herbatką i pysznym jedzeniem, bieganie miało być ostatnim argumentem.  Ważne, że razem i wśród górskiego krajobrazu.

 

 

Kiedy, kilka dni przed biegiem znalazłam się  na trasie, którą oznaczałam, kiedy 9 kilometrowy odcinek pokonałam z koleżanką w 10 godzin, spanikowałam. Ba, przeraziłam się. Zresztą nie tylko ja. Reszta ekipy przygotowująca bieg, wspólnie stwierdziła, że biegacze się urobią, może przed północą zdążą. Szybka decyzja szefa biegu – Sławka Konopki – skracamy. A skoro ten Pan, któremu nigdy nie było ciężko, twierdzi, że jest ciężko, to decyzja, aby skrócić trasę 40 + i 50 + jest, jak  najbardziej słuszna.  No  i co z tego, że skrócona, jak w tym śniegu, to ja się do poniedziałku z tymi prawie 50 kilometrami nie doturlam. A urlop się skończy, więc przydałoby się wrócić chociaż w niedzielę nad ranem na metę. Wątpliwości pojawiły się w mojej głowie. Nie czułam palców, stóp, czułam potrzebę oddania pakietu, a nawet dopłacenia komuś żeby go zabrał.

Po powrocie z trasy, zmarznięta i przemoczona – wysłałam wiadomość: Przepraszam, że Was namawiałam, miało być wesoło, miał być niezapomniany debiut, a będziecie mocno rozczarowane, załamane i złe na mnie, że Was tu ściągnęłam. Bo to brodzenie w śniegu po kolana nie będzie żadną przyjemnością.

Nie posłuchały i  przyjechały. Anka Rybicka po obcięciu trasy dostała szansę, by stawić czoła górze Żor. Przeokropna zołza, która robi z wnętrznościami różne wygibasy. Ryba specjalnie nie zapisała się na najdłuższy odcinek, by ominąć tę francę, ale jak pisałam wyżej góra z górą się nie zejdzie, ale baba z górą zawsze. W tym wypadku Ryba z Żorem. W tym starciu z dystansem Będzies Kwicoł towarzyszyły jej Monika Kosewska, Klaudia Wojcieszak i Maja Opara.

Najpiękniejsze wspomnienia to te  związane z Janosikiem – mówi  Ela Gniadek, która na swój pierwszy górski bieg namówiła również męża. Wspólnie pokonali ponad 20 kilometrów Zawianego Pyzdry, brodząc w śniegu, uśmiechając się do fotografów i… popijając gruszkówkę na trasie.  A , że nie są samolubni, to częstowali nią również napotkanych biegaczy.

Poza gruszkówką od Eli i Łukasza na trasie można było uraczyć się herbatka z prądem, serwowaną w punktach regeneracyjnych, pysznymi ciastkami owsianymi i kremem z brokułów, który już zawsze zostanie w pamięci Madzi Wójcickiej. Magdzie – debiutantce na górskim półmaratonie i półmaratonie w ogóle,  ten bieg, podobnie jak zupa,  również zostanie w głowie.  I  już się nie może doczekać kolejnego hasania po górach, bo poczuła miętę do biegania i przede wszystkich zbiegania.

Na zbiegach świetnie radziła też sobie Beata Kozak. Co prawda jak po 6 kilometrach brodzenia w śniegu okazało się, że jeszcze 3 razy tyle, to  myślała, że do wieczora się zejdzie. Wiedziałam, że będzie ciężko, ktoś nas uprzedził – przyznaje – spieszyłyśmy się na tyle, na ile pozwalały widoki i fotografowie, którym nie odmawiałyśmy i chętnie pozowałyśmy. Były też gorsze momenty, widziałam jezioro, bo tak bardzo chciałam już być na mecie, a jak się na niej znalazłam, to żałowałam, że już koniec.  A w zasadzie początek, bo Beata sama przyznaje, że przełamała wiele barier i ma ochotę na więcej, a z taką ekipą wsparcia, na pewno da radę jeszcze nie raz wdrapać się na niejedną górę.

Zarówno Beata, jak i Monika Skrońska klepać asfaltu już nie maja ochoty.  Monika doszła do tego wniosku tuż przed spontanicznym zapisem na Janosikowego Zawianego Pyzdrę, a upewniła się w tej decyzji, przemierzając 22 kilometry samotnie, z własnymi myślami w śniegu. Bałam się go strasznie, myślałam, że to taki okrutny zbój, co to wytarga mnie za kudły i sprowadzi na ziemię. Powie po co to robisz? Głupia babo, tyle śniegu napadało, jeszcze sobie cos zrobisz paniusiu. No i paniusia Monika dotarła do mety w pięknym stylu, mimo, że biegła sama, to czuła wsparcie grupy, z którą przyjechała i jak sama przyznaje plan na 2019 już nie będzie zrealizowany, już nie zależy jej na koronie półmaratonów.  Od teraz ma wybiegane na góry i inne cuda  natury.

Cudem natury okazała się babcia Ela Koszniruk, która z bolącym kolanem i uśmiechem na twarzy dobiegła w debiucie półmaratonu górskiego, jako trzecia w swojej kategorii. Deklaruje, że na pewno wróci na szlaki biegowe.  A tak się wzbraniała przed zapisem, że nie dla niej, że nie da rady. Na szczęście wygrała konkurs, no i sprawa kokietowania i podchodów się skończyła. Trzeba było jechać.

Z lekkim niedosytem w nogach i wielkim bananem na twarzy dofrunęła Ines Wojciechowska, która nie wiedzieć czemu zapisała się tylko na 20 z plusem.  Teraz już jest świadoma tego błędu i nigdy więcej go nie popełni. Bo jak mawiają „lepiej żałować czegoś, co się zrobiło, niż czegoś czego się nie zrobiło.

Na pewno żałować decyzji o wystartowaniu w Zimowym Janosiku na dystansie półmaratońskim nie będzie Monika Rosińska, która nie lubi za bardzo biegać, a jak już biega, to marudzi i pyta, kiedy ta meta. Tym razem, by uchronić swoje koleżanki od swojego gderania postanowiła pokonać trasę w samotności. Walczyła ze sobą, ze swoimi słabościami i wygrała. Janosik to dla mnie kawał zbója. Zbałamucił na trasie, sponiewierał w śniegu, poniżał na szlaku. Ale bockiem, bockiem go wzięłam i ogarnęłam – wspomina. I zapowiada, że wróci i jeszcze jakiś długi  bieg zbałamuci.

Podobnie Katarzyna Maryniak, która w ogóle nie powinna biegać. Taki wyrok usłyszała od lekarza po zrobieniu rezonansu, w którym wyszło, że odnowił się uraz kręgosłupa. Załamanie, irytacja. Co jak co ale z biegu po ukochanych górach nie zrezygnuję, z kręgosłupem lub bez – jadę. A że zapisała się już we wrześniu, po przebiegnięciu półmaratonu, to nie miała ochoty sprzedawać ani oddawać pakietu. Nacieszyła oczy widokami, delektowała każdą chwilą na trasie, jak na prawdziwą koneserkę biegania przystało.

Janosikowy bieg, podobnie jak prawie każdy bieg górski  ma w sobie coś magicznego, chce się tam wracać.  Dziewczęta poczuły magię, zeszły się z górą i stawią jej czoła jeszcze nie raz. Już zapowiadają się sporą ekipą na Bojko Trail, który w lipcu odbędzie się na Ukrainie.

Anna Szlendak