Jabłonna. Józef Matus – samorządowiec zasłużony dla Chotomowa

Jozef-Matus-chotomow

Józef Matus (fot. arch. prywatne)

 

27 maja 1990 roku odbyły się pierwsze wybory samorządowe w III RP. Odrodzenie samorządu zlikwidowanego w roku 1950 przez władze PRL stało się faktem. Nie oznacza to jednak, że przez te wszystkie lata nie działali ludzie, którzy koordynowali działania na rzecz lokalnych społeczności.

Za taką osobę bez wątpienia może uchodzić Józef Matus, który dla mieszkańców Chotomowa walczył o elektryfikację, odbudowę kościoła, przedszkole, rozbudowę szkoły, budowę pawilonu handlowego i wiele innych.

W jednym z artykułów Dziennika Łódzkiego możemy znaleźć niezwykle trafną definicję słowa samorządowiec – Kto to jest samorządowiec? To ten człowiek, do którego można podejść i powiedzieć „trzeba coś z tym zrobić…” – „trzeba coś zrobić z chodnikiem na mojej ulicy, trzeba naprawić drogę, bo tędy nie da się jeździć, trzeba załatwić naszym dzieciom bezpieczny powrót do szkoły”. (…) To jednocześnie ktoś, kto podjął się wyzwania i powiedział „ja to zrobię” – napisano. Postać bohatera naszego artykułu, Józefa Matusa mogłaby być inspiracją do powstania tej definicji.

Przyjezdny

Józef Matus nie urodził się w Chotomowie. Pochodził z Kresów. Kiedy w 1935 roku jego jednostka stacjonowała w Jabłonnie, żołnierze zostali zaproszeni na „choinkę” organizowaną dla okolicznych dzieci, wdów i sierot. Matus i jego towarzysze partycypowali w kosztach tej uroczystości i z własnych środków zakupili dla dzieci upominki w postaci słodyczy. Organizacją imprezy dobroczynnej zajmował się ówczesny Komitet Gospodyń Wiejskich. Jedna z jego członkiń zaprosiła na imprezę swoją przyjaciółkę Jadwigę Kamińską – rodowitą chotomowiankę. Józef i Jadwiga poznali się właśnie tam. Rok później wzięli ślub i zamieszkali wspólnie w Chotomowie.

Zawieruchy wojenne

Pan Józef był żołnierzem. Wojenna tułaczka długo nie pozwalała mu cieszyć się domowym ogniskiem. W 1939 roku dostał wezwanie stawienia się do jednostki macierzystej w Wołkowysku i potem przez długi czas brał udział w działaniach wojennych. Dopiero w 1948 roku na stałe zakończył służbę wojskową, rozpoczętą w 1918 r. Za szczególne zasługi otrzymał Krzyż Komandorski. Odznaczony został również krzyżem jako Piłsudczyk, za udział w wojnie 1918 -1921 r.

Kiedy pomagasz jednemu człowiekowi…

Po powrocie do domu od razu zaangażował się w działania na rzecz lokalnej społeczności. U Matusów funkcjonował dom otwarty. Jeśli pojawiała się jakaś potrzeba, kierowano swoje kroki właśnie do nich. Tu było biuro pisania podań, tutaj również udzielano porad prawnych. Za całą swoją działalność samorządową i społeczną pan Józef nigdy nie dostał nawet złotówki. Rodzinę utrzymywał z pracy w Wojskowych Zakładach Motoryzacji na Woli. Już w 1949 roku został Terenowym Opiekunem Społecznym (przyp. red. – również bez wynagrodzenia). Kiedyś do domu Matusów przyszła kobieta z dzieckiem wyrzucona przez męża. Powiedziała, że nie może wrócić i prosi o pomoc. Spała na materacu w korytarzu swojego zakładu pracy w stołecznej Polfie. Pan Józef potrafił wszystko „załatwić”. W jej sprawie zainterweniował u dyrektora Polfy. Dzięki temu kobieta otrzymała mieszkanie i udało jej się stanąć na nogi. Podobnych historii jest bardzo wiele. Chociażby sprawa Stefana Sienkiewicza, więźnia obozu koncentracyjnego, który po powrocie miał poważne problemy psychiczne. Przekazał on 5 ha ziemi w Chotomowie na rzecz gminy (na części tego terenu jest dziś m. in. przedszkole gminne). Tylko dzięki panu Matusowi otrzymał w zamian za to rentę. Pism, które wysłał w jego sprawie, były dziesiątki. Matus zawsze mówił patetycznie. Podobnie wypowiadał się w kwestii pomocy. – Kiedy pomagasz jednemu człowiekowi, to jakbyś zbawiał cały świat – mówił.

Na początku idea

W 1951 roku Józef Matus stanął przed kolejnym wyzwaniem: – Dobrze by było, żeby w Chotomowie było światło – powiedział któregoś dnia po powrocie z pracy. Od tamtej pory szukał sposobu, żeby rzeczywiście do tego doprowadzić. Postanowił na początek zorganizować zebranie wiejskie. Kartka krążąca od domu do domu, informowała wszystkich mieszkańców o jego terminie. Matus zaczął to spotkanie w swoim stylu. – Kochany narodzie, musimy mieć światło – powiedział. Choć w większość osób przyjęła pomysł z entuzjazmem, nie zabrakło sceptycznych uwag. Wtedy pan Matus oznajmił zdeterminowany, że nie zamierza rezygnować. – Żebyście wiedzieli, że ja nie będę nazywał się Matus, jak wy w tym roku nie będziecie mieli światła – mówił. Na zebraniu obecna była jego córka, która o tej deklaracji powiedziała mamie. Pani Jadwiga martwiła się, że jeśli się nie uda, trzeba będzie się wyprowadzić…

Elektryfikacja

W kwietniu 1951 Józefowi Matusowi udało się załatwić projekty i zaraz potem Chotomów znalazł się na liście podmiotów do zelektryfikowania. Niestety już w maju został skreślony. – Wbili mi nóż w serce – mówił do żony. Jednak nie poddał się. Dwa dni później pojechał gdzieś i wrócił z wiadomością, że wszystko jest na dobrej drodze. W lipcu powstało pismo od wojska. – W związku z elektryfikacją wsi Chotomów uprzejmie prosimy o wypożyczenie 25 materacy dla monterów – czytał z radością rodzinie. Pomieszczenia dla pracowników użyczył dyrektor szkoły w Chotomowie – Romuald Pustelnik. W domu Matusów mieszkał natomiast kierownik robót. Od czasu do czasu gotowała dla nich szkolna kucharka Irena Szumakowska. Zazwyczaj jednak mieszkańcy, w okolicach których trwały prace, zapraszali na posiłki. To było naturalne. W większości koszty zelektryfikowania wsi ponosiło państwo. Często jednak odległość od linii wysokiego napięcia była na tyle duża, że należało zastosować słupy z niskim napięciem. Ktoś musiał za to zapłacić, dlatego przeprowadzana była powszechna zbiórka pieniędzy na ten cel. Oprócz tego do pana Józefa wciąż przychodzili ludzie uzgadniać szczegóły związane z pracami, a w komórce na ich podwórku znajdował się skład z licznikami, kablami i podobnym sprzętem.

Światło na święta

22 grudnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, odbyło się „podłączenie”. Chotomów cały w światłach. Prawie cały… Do Matusów przybiegła kobieta. Mieszkała nieopodal z mężem i dużą gromadką dzieci. Zwróciła się do pani Jadwigi. – Pani Matusowa, Boże Narodzenie nadchodzi. U sąsiadów się pali, a u mnie jeszcze licznika nie podłączyli. Pani Matusowa, niech przyjdą i do mnie – mówiła. Prośbę tę usłyszał kierownik budowy. Mimo że na dworze było już ciemno, wysłał na miejsce kilku pracowników z latarkami i wykonali podłączenie. Te święta były inne. – Baby już nie piekły ciast i nie gotowały bigosów przy świecach i lampach naftowych. Choć nikt jeszcze nie miał lampek choinkowych, przy świetle z żarówek było bardzo uroczyście. Cudowna sprawa – wspomina Jolanta Matus-Błaszczyk, córka pana Józefa.

Kościół w Chotomowie

W czasie wojny Kościół w Chotomowie został zniszczony. Nabożeństwa odbywały się w domu parafialnym. Ówczesny proboszcz zbierał wprawdzie pieniądze na odbudowę, ale efektów nie było widać. Józef Matus postanowił, że zainterweniuje w celu zmiany gospodarza parafii. A że był człowiekiem, który „wszystko potrafi załatwić”, udało się i tym razem. Pojechał do Kurii, gdzie przekonał biskupa do zmian personalnych. W maju 1952 r po południu w domu Matusów otworzyły się drzwi. Pojawił się w nich nowy ksiądz – Józef Potocki. Do Chotomowa przybył rano i zdążył się już urządzić. Matus i nowy proboszcz wypili razem herbatę, a w niedzielę na ambonie padła informacja o zebraniu wiejskim. Pan Józef powołał na nim Komitet Odbudowy Kościoła, po czym rozpoczęły się zbiórki pieniędzy na ten cel. Ludzie byli szczodrzy i już wkrótce na kościelnym placu pojawiły się tregry i stal.

Kto ma miękkie serce…

W międzyczasie Chotomów dotknęła plaga nieurodzaju. Bezśnieżna zima i bardzo upalne lato przyniosły opłakane skutki. W gospodarce obowiązywała wtedy kontraktacja. Polegało to na obowiązku oddawania określonej ilości mleka, świń i zboża w stosunku do posiadanych hektarów ziemi. Na sierpniowym zebraniu wiejskim padło pytanie – Panie Matus, co robić? Pan Józef zaproponował, że pomoże w pisaniu pism, w których padnie prośba o zmniejszenie kontraktacji z powodu nieurodzaju. Po około dwóch tygodniach Matusowie usłyszeli walenie do drzwi. To było UB. Pozwolili panu Józefowi ubrać się i zabrali go bez słowa. Rano pani Jadwiga opowiedziała wszystko księdzu Potockiemu. Nie pozostał obojętny wobec tragedii rodziny i obiecał, że wszystkiego się dowie. Od razu pojechał do prokuratury w Nowym Dworze Mazowieckim. Nie wydano zgody na odwiedziny u Józefa Matusa. Ksiądz się nie poddał. Powiedział, że musi się z nim zobaczyć, bo jest on przewodniczącym Komitetu Odbudowy Kościoła. Ponadto ma klucze, pieniądze i bez informacji gdzie one są, całe dzieło zostanie zaprzepaszczone. Kiedy opowiadał później tę sytuację pani Jadwidze ciągle powtarzał – Panie Boże, przebacz mi. A to dlatego, że oprócz faktu, iż Matus rzeczywiście był przewodniczącym, wszystko inne było nieprawdą. Udało się i ks. Józef Potocki został wpuszczony do celi. – Józiu, za co cię zamknęli? – zapytał. Dowiedział się, że za buntowanie chłopów przeciwko kontraktacji (przyp. red. – w myśl artykułu 25 dekretu z dnia 1.12 1953 r).

Los żony

Jadwiga Matus została sama bez środków do życia. Na utrzymaniu miała dwoje dzieci – córkę Jolę i siostrzeńca Zygmunta. Mama chłopca uczestniczyła w Powstaniu Warszawskim. Przeprowadzając ludzi z Mokotowa na Żoliborz uległa kontuzji. Nigdy nie odzyskała zdrowia, dlatego jej siostra Jadwiga zajęła się małym Zygmuntem. Kiedy Józef Matus był w więzieniu, okazało się, że ona również może liczyć na pomoc. Dyrektor Wojskowych Zakładów Motoryzacji przyznał jej zapomogę. Poza tym rodzina zrobiła składkę, aby umożliwić im godne życie. Maszyna do pisania, na której pani Jadwiga pisała pisma dla męża, stała wówczas bezczynnie. W połowie grudnia kobieta wysłała dzieci do rodziny mieszkającej w Katowicach. Sama została w domu czekając na pana Józefa. Nie wrócił. Kiedy w Wigilię sąsiad zobaczył, że w domu pali się światło postanowił zaprosić ją do swojej rodziny. Zastał panią Jadwigę siedzącą z filiżanką herbaty. Na stole nie było nic prócz zdjęcia męża. Odrzuciła zaproszenie. Następnego ranka pojechała pociągiem do dzieci.

Po nocy przychodzi dzień…

Wiosną, mimo że sprawa sądowa się nie odbyła, Pan Józef Matus wreszcie wyszedł na wolność. Swoje kroki skierował do donosicieli. Zadał im jednakowe pytanie – Coś ty na tym zyskał? Potem po prostu im wybaczył. Córka nie potrafiła tego zrozumieć. Nie tylko puścił to w niepamięć, ale wręcz tłumaczył ich zachowanie. – Joluś, ktoś ich nabuntował – usprawiedliwiał ich. Wyjście z więzienia spotkało się w czasie z wielkim triumfem, ponieważ prace przy Kościele zostały zakończone. Brakowało tylko nowego tabernakulum. Zajął się tym oczywiście Józef Matus. – Chłopaki z walcowni w zakładzie pracy taty zrobili tabernakulum. Kiedy tatuń przywiózł je do domu, stało u nas na stole. Zakonnice wykonały dodatkowo przepiękne wybicie ze złotego batyściku – wspomina córka Jolanta. Na wyświęcenie odbudowanego kościoła przyjechał sam Kardynał Stefan Wyszyński. Córka Jola sypała kwiatki i mówiła wierszyk. To był prawdziwy triumf.

Wiejski Ośrodek Zdrowia

Do Józefa Matusa przychodziły kobiety i skarżyły się, że muszą jeździć z dziećmi do lekarza w Legionowie. W jego głowie zaświtała myśl, że Chotomów musi mieć własną opiekę medyczną. Postanowił zrobić ośrodek zdrowia w budynku Straży Pożarnej. Tak też się stało w 1957 r. Wyodrębniono dwa pokoje – jeden dla stomatologa, drugi dla lekarza. Ponadto znajdowała się tam poczekalnia. Kiedy wszystko było już gotowe, pan Józef pojechał z informacją do wydziału zdrowia. Gdy pewnego dnia w drzwiach Matusów pojawił się mężczyzna, wiadomym było, że to lekarz. Nazywał się Dobrosław Gładych. Przyjechał do Chotomowa z żoną i zamieszkali na ul. Piusa. Pacjenci byli bardzo zadowoleni z lekarza. Panu Józefowi jednak jedna rzecz nie pozwalała zaznać spokoju. Na pieczątce pana Gładycha napisane było „medyk”, a nie lekarz medycyny. Postanowił wyjaśnić tę kwestię. – Panie Gładych, co to jest medyk? – zapytał wprost. Okazało się, że chotomowski lekarz miał kilka niezdanych egzaminów i w rezultacie studiów na Akademii Medycznej nie ukończył. Jedynym wyjściem, aby uzyskał tytuł lekarza medycyny, byłoby rozpoczęcie pięcioletniej edukacji od nowa. W tej sytuacji Józef Matus pojechał do Ministerstwa Zdrowia, Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia i do rektora Akademii Medycznej. W rezultacie rektor za zgodą Ministerstwa Zdrowia i przy poparciu ZZPSZ wyraził zgodę, aby Gładych zdał brakujące cztery egzaminy w systemie eksternistycznym, po czym został dopuszczony do państwowego egzaminy końcowego. Tym sposobem Chotomów miał „prawdziwego” lekarza medycyny, którego fachowość była powszechnie ceniona – W późniejszym czasie zrobił specjalizacje z radiologi i był nie tylko wspaniałym lekarzem, ale również wspaniałym człowiekiem – wspomina Jolanta Matus – Błaszczyk. Czy to wystarczyło Józefowi Matusowi? Nie – przyszedł czas, aby pomyśleć o prawdziwej przychodni. I znowu się zaczęło: powstał komitet, itd. itd… Rezultat tych działań widać do dziś przy ul. Partyzantów 10A.

Przedszkole i szkoła

Tak to już było, że często problemy chotomowskich kobiet inspirowały Matusa do działania. Nie inaczej stało się również w przypadku przedszkola. O zapotrzebowaniu tego typu słyszał pan Józef niejednokrotnie. Sam upatrzył lokalizację i w styczniu 1973 r. zgłosił pomysł do Urzędu Gminy. Wspólnie z ówczesnym naczelnikiem Andrzejem Smułą przekonali właściciela nieruchomości na ul. Bagiennej do wydzierżawienia swojego budynku na ten cel. Przedszkole zaczęło funkcjonować w kwietniu. O panu Matusie zaczęto mówić – „ten, który poddaje myśl”. Kiedy pod koniec lat 80-tych budowano większe przedszkole na ul. Żeligowskiego 27, również angażował się w działania na jego rzecz. Oczywiście na przewodniczącego Komitetu Budowy Przedszkola wybrano właśnie jego. Aktywnie działał m.in. pomagając w zakupach materiałów budowlanych. Był również przewodniczącym Komitetu na rzecz rozbudowy szkoły, kiedy to do chotomowskiej podstawówki dobudowywano jedno skrzydło.

Nie sposób wymienić

Wszystkich zasług Józefa Matusa nie sposób wymienić. Warto natomiast wspomnieć, że to on był inicjatorem powstania pawilonu handlowego na ul. Strażackiej, bo w tutejszych sklepach było tylko „mydło i powidło”. Zostało zawarte porozumieniem z GS -em, który utworzył pawilon. Wcześniej jednak Matus pozyskał teren na ten cel. Na działce, na której do dziś znajduje się pawilon, w rozpadającym się domu mieszkała matka z dwójką dzieci. Warunki, w jakich żyli, urągały godności człowieka. Pan Józef doprowadził do tego, że kobiecie przyznano mieszkanie spółdzielcze. Złożył nawet skargę w tej sprawie do prezydenta stołecznego Warszawy Jerzego Majewskiego, ponieważ ówczesny naczelnik gminy Tadeusz Gniadek podważał zasadność takiego rozwiązania. Kiedy pawilon powstał na parterze można było kupować artykuły spożywcze, a na piętrze przedmioty gospodarstwa domowego i tekstylia. Pomagał również siostrom zakonnym z Żeligowskiego w żniwach. Zawsze zamawiał ze Spółdzielni Rolniczej kombajn dla chłopów w Chotomowie. Kiedy maszyna już wykonała swoją pracę, Matus kierował ją na pole sióstr. Pomagał im również „załatwić” przydział opału na zimę – Są pozostawione same sobie – mówił o zakonnicach. Od 1953 roku był również kuratorem sądowym przy sądzie dla nieletnich w Pruszkowie. W ramach tego opiekował się trudnymi chłopcami z rejonu gminy Jabłonna. Oprócz tego był radnym od 1954r do 1988 r. Brał aktywny udział przy dobudowie piętra Straży Pożarnej. Na wniosek chotomowskich kobiet doprowadził do likwidacji „pijackiego” baru na ul. Strażackiej. Partia stwierdziła, że zamknięcie lokalu będzie sprzyjało tworzeniu się melin. Matus w tej sytuacji „załatwił” audycję na ten temat w radiu i ostatecznie bar przestał istnieć. Wymieniać można jeszcze bardzo długo.

Ostatnie dzieło

Pewnego ranka Józef Matus powiedział córce kilka słów na temat swojego snu. – Śnił mi się czerwony autobus, który „dochodzi” do Chotomowa – mówił. I znowu się zaczęło. Teren, gdzie zatrzymują się autobusy przy rondzie, był prywatny. Trzeba było dogadać się z gminą, „zebrać wszystkich do kupy”, pojechać do notariusza. Udało się. Następny krok był już trudniejszy. W siedzibie Miejskiego Zakładu Komunikacji w Warszawie powiedzieli, że warunkiem tego, aby mógł tutaj dojeżdżać „czerwoniak” jest położenie asfaltu z Jabłonny do Chotomowa. Kiedy to się udało postawiono następny – asfalt z Legionowa do Chotomowa. Spełniono go. MZK wykonało dwa kursy do pętli w pobliżu Remizy Strażackiej, po czym oznajmiło, że kursy są nieopłacalne.

Józef Matus zmarł w 1998 roku w wieku 97 lat. Wielu mieszkańców Chotomowa wspomina go jako osobę, która zainicjowała wszystkie najważniejsze działania w dziejach tej miejscowości. Historię jego aktywności na rzecz społeczeństwa potwierdzają dokumenty z prywatnego archiwum córki Jolanty Matus-Błaszczyk, która zgodziła się opowiedzieć nam tę historię. Serdecznie dziękujemy.