Orientalne Skierdy – rozmowa z malarką Stefanią Drzewiecką- Zwolińską

Orientalny tryptyk i jego autorka

Orientalny tryptyk i jego autorka (fot. Agnieszka Wójcik)

Orientalny ogród pani Stefanii Drzewieckiej – Zwolińskiej był wielokrotnie doceniany w konkursach ogrodniczych. Niedawno mieszkanka Skierd dała się również poznać jako malarka. W lipcu, w galerii gminy Jabłonna, odbył się wernisaż prac artystki, zatytułowany „Orientalne Skierdy”. To ogród malarki był natchnieniem do ich powstania.

 

Zarówno w pani ogrodzie jak i obrazach widać inspirację Dalekim Wschodem. Co panią pociąga w kulturze Orientu?

Kiedyś spędziłam dwa tygodnie w Japonii i zauroczyłam się tą kulturą. Ujęła mnie duchowość, tajemniczość, symbolika. Mam wrażenie, że ma ona więcej głębi. Ważna jest dla mnie też jedna z wartości, jaką niesie kultura wschodu. Jest nią ciągłe dążenie do rozwoju, samodoskonalenia. Ta idea jest mi bliska i staram się wcielać ją w życie. W Japonii widziałam też wiele pięknych ogrodów. Rośliny były misternie powyginane, ale jednocześnie pozostawały w harmonii z naturą i otoczeniem.

A skąd czerpała pani wiedzę o uprawie roślin ogrodowych?

Do założenia ogrodu przygotowywałam się przez dwa lata. Przeczytałam wtedy mnóstwo książek na temat ogrodnictwa. Najbardziej zainspirowała mnie książka Marka Majorskiego „Ogród japoński – elementy i zasady kompozycji” oraz Ewy Chojnowskiej „Iglaki”. Bardzo pomogło mi specjalne wydanie magazynu Mój Piękny Ogród, poświęcone uprawie rododendronów.

Rośliny w pani ogrodzie zadziwiają różnorodnością i są wyjątkowo bujne. Widać harmonię, o której wcześniej pani wspominała. Jaki jest jej sekret?

Moje podejście jest takie, by nie ingerować zbytnio w przyrodę. Chcę z nią współpracować, a nie narzucać swoją wolę. Staram się dopasować rośliny odpowiednie do istniejących tutaj warunków. Dzięki temu, że mam własną studnię, mogę pozwolić sobie na to, by nawadniać rośliny przez cały czas. Kilka lat temu na przykład, za pieniądze wygrane w konkursie na najpiękniejszy ogród, kupiłam okazałą hortensję. Teraz jej szczepki rosną bujnie w całym ogrodzie. Tak jest z wieloma roślinami, które rozrastają się i rozmnażają. W swoich kompozycjach wykorzystuję również polne rośliny. Nie chodzi przecież o to, żeby kupić i posadzić najdroższe, najbardziej okazałe rośliny. W moim ogrodzie rośnie na przykład łopian, dziewanny czy polne kwiatki. Sztuką jest ogród wyhodować, a na to potrzeba wielu lat.

 

 

 

W pani ogrodzie są też rośliny w kształcie świderków, łabędzi czy smoków. Wyobrażam sobie, że potrzeba dużo czasu, by osiągnąć takie efekty.

To prawda. Wschodnia sztuka „rzeźbienia” roślin wymaga cierpliwości. Młode pędy nagina się, sugerując, jak mają rosnąć, a pierwsze efekty widać dopiero po trzech latach. By doczekać się ostatecznego kształtu rośliny, trzeba czekać wiele lat.

Spacer po pani ogrodzie to jak podróż do innego świata. Są tajemnicze malunki, zakamarki, oczka wodne, rzeźby, brama chińska czy… gigantyczna Scrabblownica.

To akurat było marzeniem mojego męża. Jest czterokrotnym mistrzem Polski w Scrabble. Grywamy przeważnie, kiedy odwiedzają nas goście.

Nie mogę nie wspomnieć o zwierzakach, które biegają i kicają po ogrodzie.

Mamy dwa psy, cztery koty i trzy miniaturowe króliczki. Zwierzęta, tak jak ogród, dają radość.

I to właśnie fragmenty ogrodu uwiecznia pani na swoich pracach?

Tak, maluję swój ogród. Czasem oczywiście nieznacznie modyfikuję kompozycję. Na wernisaż w gminie Jabłonna zostałam również poproszona o przygotowanie tryptyku jako centralnego elementu wystawy. Wybrałam motyw, który zdobi jedną ze ścian w moim ogrodzie. Są to symbole czterech stron świata w kulturze wschodu: biały tygrys, ptak, smok i wojownik.

Pasję ogrodniczą rozwija pani już od kilkunastu lat. A kiedy odkryła pani swój talent plastyczny?

Od dziecka marzyłam o tym, by zostać rzeźbiarką. Pochodzę z niewielkiej miejscowości Kępice koło Słupska. Wychowywałam się jako jedno z siedmiorga rodzeństwa w ubogiej rodzinie i, ponieważ nie mieliśmy wielu zabawek, bawiłam się rozmoczonym gipsem ze ścian. Kulkom nadawałam różne kształty. Pierwszy sukces przyszedł, kiedy miałam jedynie 5 lat – moja gipsowa głowa wygrała konkurs plastyczny przeznaczony dla sporo starszych dzieci. Potem uczyłam się w liceum plastycznym, a w czasie wakacji skakałam na spadochronie. Ponieważ nie było mnie stać na studia artystyczne, wybrałam bardziej praktyczne rozwiązanie – studia na AWF. W przyszłości planowałam uczyć wuefu i plastyki. Planowałam też na studiach zdobyć licencję instruktora skoków spadochronowych. Los chciał inaczej.

Spadochron zamieniła pani na pędzel?

Niezupełnie. Ponieważ nie dostałam się na AWF, wybrałam sport ogólnorozwojowy, by uprawiając go przygotować się do egzaminów sprawnościowych w kolejnym roku. Zaczęłam trenować judo. I tym razem los zdecydował za mnie – niecałe półtora roku później zdobyłam akademickie mistrzostwo Polski w tej dyscyplinie i weszłam do kadry Polski. Przeszłam na studia zaoczne i na wiele kolejnych lat poświęciłam się karierze sportowej.

Czy dało się pogodzić sport z artystyczną pasją?

Trenowałam bardzo intensywnie – cztery razy dziennie po dwie godziny. Nie miałam więc zbyt wiele czasu, by tworzyć. Ale zawsze miałam przy sobie ołówek i kartkę, i jak tylko miałam chwilę, szkicowałam coś. Lubiłam też w tamtym okresie rysować piórkiem i tuszem kreślarskim. Prace zwykle były prezentem dla znajomych. Jednak ten okres nie był stracony dla mojego rozwoju artystycznego. Sport dawał mi możliwość podróżowania po świecie, poznawania innych kultur. Chłonęłam jak najwięcej. Obserwowałam budynki, pałace, ogrody… To był zupełnie inny świat. W taki sposób wzbogacałam się i kształtowałam swoją artystyczną wizję.

Czy po zakończeniu długiej kariery sportowej zyskała pani możliwość, by ją realizować?

W kadrze byłam przez dziesięć lat. Potem zdecydowałam się na założenie rodziny. Ponieważ wychowywałam cztery córki, przez kolejne lata również miałam dużo obowiązków i mało czasu dla siebie. Rysowałam zwykle czekając w przychodni podczas rehabilitacji córki czy na wczasach.

Czy niedawny wernisaż pani prac w Jabłonnie oznacza, że przyszedł w pani życiu czas na spełnienie artystycznej pasji?

Córki są już dorosłe. Dwie córki już się wyprowadziły. Dwie młodsze studiują i wciąż mieszkają z nami. Niestety intensywny tryb życia, który prowadziłam przez wiele lat, odbił się na moim zdrowiu. Problemy zaczęły się kilka lat temu i zdarzają się okresy, kiedy ze względu na ból nie mogę nic robić. Kiedyś mogłam spędzić pracując w ogródku cały dzień, teraz często nie jest to w ogóle możliwe. Podobnie z malowaniem. Są dni, kiedy nie mogę utrzymać pędzla w ręce. Tym bardziej staram się wykorzystać okresy, kiedy czuję się lepiej, by coś tworzyć, coś osiągać. Szkoda mi tego czasu, żeby usiąść i oglądać telewizję.

Dziękuję, że zechciała pani podzielić się ze mną i Czytelnikami swoim magicznym światem i swoją historią.

Rozmawiała Agnieszka Wójcik