Zygmunt Śnieżko, zegarmistrz z ponad 50-letnim stażem: o swoim zawodzie kiedyś i dziś

Zegarmistrz_zygmunt_sniezko_02

 

50 lat minęło, technologia poszła do przodu, zmienił się system wartości społecznych, ogromne przemiany przeszło też samo Legionowo. Na mapie tego miasta znajdziemy jednak takie miejsce, w którym czas zatrzymał się, choć to właśnie rytm zegarów wyznacza tu puls życia. Mowa o zakładzie zegarmistrzowskim przy ul. Jagiellońskiej. Od kilkudziesięciu lat z pełną pasją prowadzi go pan Zygmunt Śnieżko, który w zawodzie pracuje już od 1969 roku.

 

Szymon Kotlarewski: Jak zrodził się w Panu pomysł na zostanie zegarmistrzem?

Zygmunt Śnieżko: To jest dłuższa historia. Przechodziłem koło jednego z legionowskich zakładów zegarmistrzowskich, na którego wystawie był zegar z małym murzynkiem. Mocno mnie on zaintrygował. Byłem ciekaw, jak ten murzynek się porusza! Zajrzałem do tego zegarmistrza i zapytałem się, czy mógłbym u niego w zakładzie odbyć praktyki, nauczyć się bycia zegarmistrzem. Zostałem zaproszony na okres próbny i ostatecznie pracowałem tam kilka lat. Potem poszedłem do wojska, a po wyjściu z niego wziąłem ślub i ukończyłem egzaminy czeladnicze, które były niezbędne do otworzenia własnego zakładu. Na początku swoją działalność prowadziłem w Serocku, miałem też filię w Wyszkowie. Dopiero później trafiłem do Legionowa. Pierwszą siedzibę miałem na górze w pawilonach, gdzie firma funkcjonowała aż do przenosin w obecne miejsce.

 

Jak wtedy wyglądało Legionowo?

W momencie gdy zaczynałem praktykę w Legionowie, okolica wyglądała zupełnie inaczej. Można powiedzieć, że sąsiadowałem z targowiskiem i PRL-owskimi pawilonami. W tamtych czasach nietrudno było tu nawet usłyszeć rechoczące żaby. Tak w Legionowie było bardzo dużo małych stawików, a na targowisko jeszcze jeździły konie. Teraz Legionowo jest bardzo dobrze rozwinięte. Tak jak jest teraz, nie było nigdy!

 

 

 

 

Wracając jeszcze do tamtych czasów, miał Pan wtedy jakieś problemy na przykład z dostępnością do części?

Jedyną zmianą z punktu widzenia zegarmistrza było to, że wcześniej, aby prowadzić zakład, trzeba było się na tym znać i mieć uprawnienia Cechu Rzemiosła. Teraz każdy może otworzyć zakład, kiedy pan chce, jedyną weryfikacją będą klienci, którzy wystawią panu opinie. Wrócą do pana albo tego nie zrobią. Co do części, to nie miałem z nimi problemu. Wtedy jeszcze były czasy, w których mechanika królowała nad elektroniką. Jak ośka była złamana, to trzeba ją było nawiercić, wytoczyć. Dopiero później zaczęła wchodzić elektronika, a wtedy to były zegarki z duszą nie tylko w przenośnym znaczeniu, bo podobnie mówiono też o mechanizmie zegarka. Zupełnie inaczej to się odbierało, jak się tę mechanikę naprawiało. Naprawy mechanicznych zegarów wymagają wyłączenia się od całego otaczającego świata i skupienia na konkretnych czynnościach, ale teraz głównie naprawy ograniczają się do elektroniki. Baterię się wymieni, moduł się wymienia. Kiedyś zegareczek trzeba było przyjąć, rozebrać, dorobić części, to była ciekawsza praca. Teraz to trochę nudy. Nie powiem czasem przychodzą starsze osoby, które mają w pamięci stare nakręcane zegary i pragną, aby dalej funkcjonowały. Jednak to powoli przestaje funkcjonować, z biegiem czasu człowiek przestaje mieć i siłę i pamięć, żeby nakręcić zegar.

 

A zegary wiszące, albo takie z kukułką?

Teraz to troszkę co innego. Są różne efekty. Te kukułki mogą brzmieć różnie, mogą mieć pogłos wskazujący, że znajdujemy się w lesie, czy puszczy, to wszystko może być fajne, ale to jest teraz elektroniczne, na baterie, a mechaniczne kukułki to miały te mieszki, to wszystko się inaczej odbierało. Czuło się ten zegar funkcjonujący wewnątrz. Za nami wisi jeden z takich zegarów z kukułką, która aktualnie nie działa, lecz ja bardzo miło wspominam naprawy tego rodzaju zegarków. Teraz coś w tym wszystkim chyba ucieka.

 

Do któregoś z modeli ma Pan szczególny sentyment?

Hmm… Chyba do tych starych zegarków. Mam całą gablotę mechanicznych zegarków. One są zbierane już ponad 50 lat mojej pracy! Wszystko to mechanika. To jest dobrze ponad 100 zegarków, a myślę że spokojnie mógłbym stworzyć jeszcze jedną taką gablotę.

 

Myślałem, że wymieni Pan swój pierwszy zegarek. Pamięta go Pan?

Tak pamiętam. Dostałem go na komunię. To był zwykły niemiecki buksiaczek. Bardzo się z niego cieszyłem, dbałem o niego i służył mi wiele lat.

 

Zgodzi się Pan z opinią, że kiedyś zegarek znaczył więcej?

Kiedyś jak zegarek był na ręku, to w człowieku była duma i zadowolenie, nawet rękaw się podwijało, żeby koledzy mogli zobaczyć, że mam zegarek, a teraz to telefony są w ruchu. Choć zauważam, że młodzież wraca powoli do zegarków. Młodzi ludzie chcą dobrze wyglądać, założyć garnitur pokazać, że mają na ręku zegarek. Trochę zaczyna wracać moda na zegarki i ludzie zaczynają przykładać do jego posiadania wagę, bo ponownie zaczyna on być wyznacznikiem klasy człowieka. Ja się cieszę z tego, bo jednak wracamy do takiej prawdziwej tradycji.

 

A Pan jakiego zegarka używa? Zmienia je Pan często, czy jest Pan wierny jednemu modelowi?

Ja mam jeszcze Wostoka radzieckiego i on jeszcze chodzi. Powiem szczerze, że takie zegareczki można było wyregulować jeszcze dokładniej niż te, które można kupić obecnie. Te drogie zegarki teraz, za które ludzie płacą duże pieniądze, mają w tolerancji, wychodząc fabrycznie, do 15-20 sekund na dobę rozbieżności. Dlatego klient, który przyzwyczaił się do elektroniki, która nawet jeśli jest nie najwyższej jakości i tak jest lepsza od zegarka mechanicznego, który nie łączy się z satelitami i nie pobiera danych z satelity, czy internetu, a te stare zegarki, takie jak te w gablocie, można wyregulować niemal co do sekundy.

Oprócz napraw zajmuje się Pan też sprzedażą zegarków?

Sklepem zajmuje się córka. Można u niej kupić zegarki, paski, bransoletki, budziki. Naprawami i mechanicznymi i elektronicznymi zajmuje się mój syn. Jestem z niego bardzo dumny i śmiało mogę powiedzieć, że bardzo dobrze nauczył się rzemiosła i jestem bardzo zadowolony z tego, w jaki sposób pracuje.

 

Czy syn, będąc dzieckiem, podpatrywał Pana przy pracy?

Właśnie nie. Syn nie był typem dziecka, które od najmłodszych lat zaglądało mi przez ramię. Dopiero ostatnich kilka lat sprawiło, że wzrosło jego zainteresowanie zegarkami. Jak ja się uczyłem, to musiałem podglądać szefa stojąc za jego plecami i człowiek sam to musiał pojmować. Sam musiał dochodzić do tego, jak to działa.

 

Poza rodziną ktoś u Pana pracował?

Tak miałem kilku pracowników, takich uczniów, ale żaden z nich niestety nie poszedł w tym kierunku. Każdy z nich miał ambitne plany. Chcieli otwierać własne zakłady. To jednak kosztuje, trzeba wynająć lokal wnosić opłaty… , a w międzyczasie pojawiła się elektronika, młodzi ludzie, chcący się ustabilizować, mieć dobrze płatną pracę podążyli za nią. Do tego zajęcia trzeba mieć zawzięcie, żeby usiąść. Nie raz nie dwa siedzieliśmy z małżonką, która pomagała mi przy otwieraniu zegarków, siedzieliśmy po nocach pracując, bo było tyle mechaniki do naprawy.

 

Czym, oprócz tego zawzięcia, powinien charakteryzować się dobry zegarmistrz?

Cierpliwość jest na pewno bardzo ważna w tym zawodzie, świetny wzrok i przede wszystkim nie trząść się. Jak człowiekowi zaczynają trząść się ręce, to nie ma szans na skuteczną naprawę.

 

Szkół oferujących naukę w tym zawodzie też nie ma zbyt wielu.

To kurczę wymarło. Ja wiem, że polikwidowano różne szkoły i naprawdę nie mają się ludzie gdzie uczyć. Żeby choć trochę zrozumieć teorię, wystarczy wziąć książkę i wtedy poznaje pan zasady działania zegarka, ale żeby to wykonać, niestety musi być praktyka. Samemu to ciężko dojść, żeby włos wyprostować, ośkę przebić.

 

Można jakoś ratować tę powoli niknącą profesję?

Pasją można zarażać młodych ludzi. Do naszego zakładu przychodzą dzieci z przedszkola. Jak przychodzą, to pokazuję im dwie strony mojego zakładu. Wchodząc po prawej stronie jest gablota z tymi zegarkami mechanicznymi, a naprzeciwko nich znajdują się nowoczesne zegarki, elektroniczne, kolorowe, a te dzieciaczki są i tak bardziej zainteresowane historią. Pytam się „a kto z was chciałby być w przyszłości zegarmistrzem?” I wszyscy podnoszą ręce. Mało tego część z tych dzieciaczków, które były tu jako przedszkolaki, przyprowadzają własne dzieci i wspominają tę wycieczkę do zegarmistrza!

W ciągu roku mamy zawsze parę wycieczek. Bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza że dzieciaczki się wciągają, nie ma hałasu. Wyciągam jakąś małą cząsteczkę zegareczka, a te dzieci, każde z nich, chociaż lupkę chce przytknąć, żeby zobaczyć przez nią. Ja się sam z tego cieszę, bo to przynajmniej lekka nadzieja, że ktoś się jeszcze tym będzie zajmował. Może to jeszcze kiedyś wróci.

Szymon Kotlarewski