Historia dzików pisana Chatem GTP. Krzysztof Zdeb na temat dzików w Legionowie

Dziki przy ul. Hubala w Legionowie (13.02.2024 r.) fot. Czytelnik

Dziki przy ulicy Hubala w Legionowie (13.02.2024 r.), fot. czytelnik

Obecna rzeczywistość potęgowana przez wszelkie formy kiełbasy wyborczej wywołuje w mieszkańcach różnorakie emocje. Otóż w naszym mieście na dobre zadomowiły się dziki. Wszyscy już wszystko wiedzą, ale przede wszystkim wiedzą kto i za co jest odpowiedzialny. Zapytałem więc wszechwiedzącej postaci o umyśle (jak mówią eksperci) ośmiolatka, co zrobić z problemem dzików w mieście.

 


Mądrala załatwił problem w 6 sekund. Niestety jedynie wirtualnie. Konieczne jest zatem poruszenie kilku faktów.

Dziki, które żyją w Legionowie, to już są po prostu legionowskie miejskie dziki. Ten gatunek to nie wilk, w którego naturą są długie wędrówki i migracja. Dziki raczej żyją w rewirach.

Zatem to właśnie my, czyli mieszkańcy stworzyliśmy im odpowiednie warunki. Wiadomo, że mają swój kodeks etyki i najbardziej aktywne nie są w godzinach szczytu, ale możliwe, że to jedynie kwestia czasu. Umieściłbym się w grupie bliższej wszelkiego rodzaju ekofreaków niż ludzi, którym matka natura jest obojętna. Nie sposób jednak przejść obojętnie obok faktów. Otóż nieprawdą jest, że to my weszliśmy w środowisko życia dzików. W czasie intensywnej rozbudowy naszego miasta począwszy od lat 60-tych, dzików w tej części kraju nie było lub było jak na lekarstwo. Przed wojną ich populacja liczyła jedynie kilkanaście tysięcy i szacunkowy poziom 180 tyś sztuk osiągnęła po roku 2000, jednocześnie stopniowo migrując z zachodniej części kraju do Polski centralnej, przez Mazowsze na wschód. Na naszych oczach dzieje się ewolucja, która sprawia, że dziki z dzikich zwierząt leśnych mogą stać się gatunkiem synantropijnym (czyli bliskim człowiekowi). Wpływ na szybki wzrost populacji dzika w Polsce miał bowiem intensywny rozwój rolnictwa wielkołanowego (tak to się chyba nazywa). Oczywiście możemy mówić: trzeba było zbudować płotek, trzeba było nie rozrzucać śmieci. Chyba jest już na to zbyt późno. Dziki świetnie sobie dają radę ryjąc w przyblokowych trawnikach, w poszukiwaniu żołędzi, pędów roślin, larw owadów zimujących w ziemi czy jakiejś drobnej padliny nawet.

 

 

Co teraz zatem?

Jest kilka dróg. Możemy zaakceptować ich obecność, ale wtedy chyba powinniśmy kontrolować ich populację na terenach miejskich i też w jakiś sposób zminimalizować swobodę przemieszczania się. To trochę bez sensu. Nie utworzymy sobie zagrody dla dzików ku uciesze gawiedzi. Dziki są potencjalnie niebezpiecznymi zwierzętami. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu do naszej kliniki przywieziono zwierzę poturbowane przez dzika. Zapewne dzik sam z siebie nie zaatakował, tylko był sprowokowany. Jednak nikt nie da sobie ręki obciąć czy tak samo dzik nie będzie sprowokowany przez biegacza czy rowerzystę na parkowej alejce. Samiec dzika to przeciętnie 200 kg siły i brutalności. Raczej nie jest sprinterem, ale to bardzo silne i wytrzymałe zwierzę. Dziewczęta są znacznie mniejsze, ale 100-120 kg to żadne osiągnięcie. W spotkaniu z psem czy człowiekiem wynik jest przesądzony. Zdarzenia drogowe z udziałem dzików także mogą skończyć się źle.

Jakie są zatem rzeczywiste możliwości?

Otóż populacja legionowskich miejskich dzików musi znaleźć swój kres. Aktywność myśliwych dotychczas w pewnym stopniu pozwalała na namiastkę kontroli populacji. Na dłuższą metę nie zapobiegła sytuacji z jaką się spotykamy w miastach. Odstrzał nie jest możliwy na terenach miejskich i módlmy się o to, żeby tak pozostało. Można teoretycznie dziki odłowić i wywieźć daleko do jakiejś puszczy. Są dwa wyzwania. Dziki są w Polsce wektorem Afrykańskiego pomoru świń i przed wywozem powinny być zbadane pod tym kątem, czyli pobrać trzeba próbki. Próbki nie da się pobrać przez wykonanie fotografii czy w jakiś inny zdalny sposób. Zdalnie poprzez zastosowanie broni pneumatycznej ze środkiem usypiającym można zwierzę poddać farmakologicznemu uspokojeniu i wtedy pobrać próbki. Przy ujemnym wyniku można zwierzęta przewieźć. Wyobrażam sobie to widowisko między blokami, kiedy dziki są wyłapywane do klatki, następnie lekarz weterynarii podaje leki z dmuchawki czy broni Palmera. Zwierzę się szamocze, może nawet dostaje drugą dawkę. Wtedy trzeba się upewnić, że życie i zdrowie ludzi nie jest zagrożone i można pobrać próbki. Dane literaturowe sugerują, że tej procedury może nie przetrwać 50-70% dzikich zwierząt. Konieczne dawki leków do znieczulenia są na tyle wysokie, a stres związany z unieruchomieniem na tyle duży, że mogą mieć nieodwracalne skutki. Będą zatem komentarze gapiów: „jak tak można na oczach dzieci”, „konował nie weterynarz”. Tak samo, jak już było w przypadku zagubionego łosia na DK 61. Niewdzięczne to zadanie i nie wiem czy ktokolwiek z kolegów chciałby podjąć się tego wyzwania. Ktoś jednak będzie musiał. I co więcej. Obawiam się, że to nie będzie jednorazowa historia. Obyśmy byli w stanie naszą wesołą ferajnę wyłapać i wywieźć do jakiejś puszczy w bezpieczne miejsce. Na tyle daleko, żeby nie tęskniły za Legionowem.

Doktor nauk weterynaryjnych Krzysztof Zdeb AniCura Legwet