Cztery historie z miliona innych. Anna: Wojna podzieliła moje życie na „Przed” i „Po”, odebrała mi to, co najcenniejsze

Photo Anna 2

fot. archiwum prywatne

Mam na imię Anna, pochodzę z małego miasteczka z obwodu Chersońskiego. Mój chłopak i ja zawsze chcieliśmy przeprowadzić się do dużego miasta, ponieważ jest tam o wiele więcej możliwości. Nasze plany zaczęły być stopniowo realizowane, dużo pracowaliśmy, pojechałam też do Polski i niemało zarobiłam, kupiliśmy samochód, a rok temu mieszkanie w dużym mieście, o którym tak bardzo marzyliśmy. Zrobiliśmy w mieszkaniu remont i dwudziestego trzeciego lutego w końcu się tam wprowadziliśmy. Ale nasze szczęście nie trwało długo.

Jaki był dla mnie dwudziesty czwarty lutego?

Dla mnie, jak dla większości Ukraińców, wojna zaczęła się niespodziewanie. Głośny dźwięk, chaos i strach. Mój chłopak szybko się zorientował co się dzieje, od razu zebrał wszystkie niezbędne rzeczy, tak zwaną „walizkę alarmową”. Tego samego dnia zabrał mnie na wieś do mojej babci i pojechał do Mariupola i dołączył do obrony terytorialnej miasta. Miał już doświadczenie bojowe, bo wcześniej służył w ATO *(Antyterrorystyczna Operacja w obwodzie Donieckim i Ługańskim, która miała miejsce od 6 kwietnia 2014 r. do pełnej inwazji na terytorium Ukrainy 24 lutego 2022 r. Walki w strefie ATO trwają do dziś).

Wieś, w której mieszkała moja babcia, została szybko zajęta przez wojska rosyjskie. Ci, którym udało się wyjechać na początku w głąb Ukrainy i do regionów bliżej części zachodniej, mieli szczęście, ale my już mniej. Na początku myślałam, że to wszystko nie potrwa długo, że wojna szybko się skończy i wrócimy do normalnego życia. Miałam tyle planów, przed wojną skończyłam kurs stylizacji brwi i chciałam otworzyć własny salon, upiększać ludzi, podkreślać ich urodę. Dokonaliśmy remontu w pokoju dziecięcym naszego mieszkania, chcieliśmy założyć rodzinę i od wielu lat marzyliśmy o córce. Nie chciałam wyjeżdżać, moje życie, moja rodzina i moja miłość były na Ukrainie.

Jak wyglądała sytuacja w moim regionie pod okupacją?

Byliśmy długo okupowani *(obwód Chersoński nadal jest okupowany przez żołnierzy armii Federacji Rosyjskiej), ceny rosły, nie było pracy, pieniądze zaczynały się kończyć. Musiałam oszczędzać na wszystkim i z wielu rzeczy rezygnować. Duże kolejki, brak produktów spożywczych, leków w szpitalach i aptekach. Szampon kosztował 500 hrywien (250ml), to około 80 zł, podczas gdy w polskich sklepach ten sam szampon kosztuje 9-10 zł. Banany po 140 hrywien (22zł), w Polsce cena wynosi 5 zł. Oznacza to, że w kwestii finansów i zakupów niezbędnych rzeczy było bardzo trudno, nie ma co wspominać o rzadkich owocach i słodyczach. Pamiętam, że babcia chciała mnie poczęstować czymś smacznym i kupiła dwa banany i słodycze, i dużo ją to kosztowało. Byłam bardzo wdzięczna, ale prosiłam babcię, żeby już nie wydawała tyle, można żyć bez słodyczy, to nie jest pierwsza konieczność. Najważniejszy w diecie był chleb, którego na początku brakowało, a później zrobił się też bardzo drogi.

 

fot. archiwum prywatne

Co spowodowało, że w końcu zdecydowałam się wyjechać?

W Mariupolu, którego bronił mój chłopak, toczyły się ciężkie walki, nie było jakiegokolwiek zasięgu, miasto praktycznie przestało istnieć. On, podobnie jak inni żołnierze, kontaktował się rzadko, raz na dwa-trzy tygodnie. Bardzo się o niego martwiłam, ale wierzyłam, że jest silny i na pewno poradzi sobie ze wszystkim. W kwietniu urwał się z nim kontakt na dłużej niż wcześniej, nie mogłam znaleźć sobie miejsca, byłam gotowa, aby tam pojechać i osobiście zacząć go szukać, ale nagle dostałam długo oczekiwany SMS: „Jestem żywy, kocham Cię”. Dwa dni później poinformowano mnie, że zginął. Uderzyła w niego rakieta.

Długo nie mogłam się opamiętać, nie jadłam, nie spałam, nie chciałam wierzyć w to, co usłyszałam, składałam jego dane na wszystkie możliwe listy, szukałam go w wykazach niewolników, rannych, próbowałam skontaktować się z SBU *(Służba Bezpieczeństwa Ukrainy), ale wszędzie brakowało informacji o nim, nadzieja na znalezienie go żywego stawała się coraz mniejsza. Nie wiem, gdzie on jest, nie mogę nawet zabrać jego ciała, aby pochować i pożegnać się tak, jak należy.

Miesiąc minął jak mgła, nie pamiętam co się wydarzyło, nie pamiętam samej siebie. Ale musiałam iść dalej, zostanie tutaj było nie do zniesienia. Decydując się na wyjazd, przez długi czas nie mogłam wejść do naszego mieszkania, aby zabrać niezbędne rzeczy do przeprowadzki, ale zdałam sobie sprawę, że nie mogę już tu mieszkać, ponieważ wszystko w nim zostało zrobione jego rękami, wszystko przypominało mi o nim, o tym życiu, którego już nigdy nie będę miała… uświadomienie sobie tego powodowało okropny ból.

Znalazłszy w sobie siłę, znalazłam przewoźnika, który mógłby mnie zabrać przynajmniej do Zaporoża. Jako jeden z nielicznych na własne ryzyko wyprowadzał ludzi z okupowanych terytoriów, ale tak, jak wszyscy na to, że się uda nie dawał żadnych gwarancji. Pojechałam.

Jak wyglądała moja droga z regionu Chersoniu do Zaporoża i dalej?

To było szalenie trudne, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Dosłownie na każdym skrzyżowaniu rosyjskie punkty kontrolne, prowokacyjne pytania. Naliczyłam tych punktów około 20, nie pamiętam już, ile ich było dokładnie. Na poboczach były miny i spalone samochody cywilne oraz fragmenty sprzętu wojskowego, zestrzelone rakiety, zniszczone czołgi. Na jednym z punktów kontrolnych po prostu nie chcieli nas przepuścić bez powodu. Staliśmy więc w terenie przez kilka dni. Skończyły się zapasy żywności i wody. Spaliśmy wszyscy w autobusie na środku pola, w którym widoczne były kratery po nalocie ciężkich pocisków albo awiacji, nie mogę powiedzieć co dokładnie to było. W końcu po kilku dniach męki trafiliśmy do Zaporoża. Kiedy zobaczyliśmy nasz punkt kontrolny, popłakaliśmy się. Miałam nadzieję, że zobaczę wśród żołnierzy moich przyjaciół, którzy, podobnie jak mój chłopak, poszli na front. Zawieziono nas do ośrodka dla uchodźców, gdzie rozdano darmowe jedzenie, ubrania i wszystkie niezbędne rzeczy, zaoferowano nocleg. Była też możliwość zapisania się do ewakuacji za granicę, z której skorzystałam. Niestety do Polski musiałam dostać się sama, kupiłam bilet autobusowy, który codziennie wyjeżdżał o 12:00 z dworcu autobusowego w Zaporożu, i tym pojechałam. W Polsce już na mnie czekali.

Jak teraz wygląda moje życie w Polsce? Jak żyję i co robię?

Przyjechałam do miasta, w którym kiedyś pracowałam, w drodze do Polski skontaktowałam się z moim kustoszem z fabryki. Miałam dobre relacje z zespołem i z radością zostałam przyjęta z powrotem. Teraz czule nazywają mnie „bohaterem”, ponieważ sama przeszłam przez tak trudną drogę. Staram się pracować skupić tylko na pracy, to pomaga mi zapomnieć chociaż na chwilę o tym co się wydarzyło do tej pory. Na początku mieszkałam w ośrodku dla uchodźców, załatwiając wszystkie niezbędne sprawy z dokumentami, była to sala gimnastyczna w jednej ze szkół. I to raczej jedyna pomoc, z której skorzystałam będąc w Polsce. Nie ubiegałam się o inną pomoc i dofinansowanie, myślę, że są ludzie, którzy potrzebują tego znacznie bardziej. Mam pracę i stały dochód. Teraz wynajmuję już mieszkanie niedaleko pracy z moją przyjaciółką. W wolnych chwilach wracam czasem do swojego hobby – podkreślanie i upiększanie urody ludzi. Choć jestem często zmęczona po pracy, staram się aktywnie spędzać czas, nie lubię siedzieć w miejscu.

 

Wojna podzieliła moje życie na „Przed” i „Po”, odebrała mi to, co najcenniejsze, odebrała mi zdolność planowania i marzenia. Ale zdaję sobie sprawę, że bez względu na to, jakie to trudne i bez względu na to, jak głupie myśli nawiedzają moją głowę, życie na tym się nie kończy i trzeba żyć dalej, bez względu na to, jak ciężko jest.

 

Ten tekst jest pierwszym z serii, jaka pojawi się na łamach naszego tygodnika. Pamiętniki Ukraińców, którzy musieli uciekać przed wojną spisała Iryna Kartamysheva, nasza nowa redakcyjna koleżanka, Ukrainka studiująca dziennikarstwo na polskiej uczelni. Wojna zastała ją w Berdiańsku i niedawno udało jej się powrócić do Polski i wznowić naukę oraz pracę.