Kasia Pisarska – Wiedziałam, że tak będzie

jaiksiazka

Kasia ze swoją książką

Kasię Pisarską mieliśmy przyjemność poznać rok temu w wakacje. Wtedy na ulicach Legionowa prowadziła akcję  „Miasto misek”, podczas której uświadamiała mieszkańców, jak w upalne dni ważne jest zapewnienie zwierzakom dostępu do wody pitnej. Teraz ta miłośniczka psów napisała książkę „Wiedziałam, że tak będzie”. Powieść już jest w sprzedaży.

Kasia znana jest ze swojej prozwierzęcej działalności. Autor programów TV, wielu akcji społecznych, nominowana między innymi do nagrody „Serce dla Zwierząt”. Wymyśliła między innymi akcję Pocker the Polish Dogtrotter- maskotkę która krąży po świecie i promuje adopcje zwierząt. Pocker przez dwa lata przeleciał ponad 240.00km i zwiedził 30 krajów. Zobacz TUTAJ.

Wiedziałam, że tak będzie

Teraz zmierzyła się z powieścią, oczywiście zgodną z jej sposobem życia, czyli pozytywną i optymistyczną. Powieść nosi tytuł „Wiedziałam, że tak będzie”. Wydawcą jest Muza. Książka opowiada o miłości, o przyjaźni, o tym co w życiu jest naprawdę ważne, oraz o tym co zrobić, gdy na głowę nam spadnie, bagatela, 17.000.000 euro. W sam raz na jesień, w sam raz pod choinkę. Akcja dzieje się we Włoszech (w których Kasia wiele lat mieszkała i zna od podszewki). „Wiedziałam, że tak będzie” to historia dwóch przyjaciółek. Pierwsza z nich, Laura nie założyła rodziny, choć specjalnie przed tym nie uciekała. Druga, Weronika właśnie odkryła dwie rzeczy, które diametralnie zmienią jej życie: że mąż ją zdradza oraz to, że będąc we Włoszech i puszczając jeden zakład na „chybił-trafił” wygrała w Superenalotto ponad … 17.000.000 euro.

Wygraną postanawia podzielić się z najbliższą jej osobą czyli Laurą. Kobiety razem wyruszają do Mediolanu, by odebrać pieniądze, jednocześnie próbując znaleźć odpowiedź na podstawowe pytanie: czego teraz, gdy mogą mieć niemal wszystko tak naprawdę chcą od życia? Konsekwencją serii nieplanowanych przygód, wpadek, niedomówień i spotkań jest osiągnięcie przez obie osobistego szczęścia i zadowolenia.

Już w niedzielę (29 listopada) w Empiku w Legionowie odbędzie się spotkanie z Kasią Pisarską. Więcej o wydarzeniu TUTAJ.

 

Powieść zaczyna się tak: (a potem to już tylko jazda na sankach bez trzymanki :P)
Rozdział 1
Ale numer!
Wyją syreny. Śni mi się, że wyją syreny. Jezusie Maryjo, niech ktoś coś z tym zrobi. Otwieram jedno oko. Nie śnię chyba, skoro jedno oko mam otwarte. Syrena wyje jak oszalała. Biorę komórkę – padła bateria. Drzwi! Domofon. Domofon mi wyje! Rzucam okiem na budzik: druga czterdzieści osiem. Może jest pożar i strażacy mnie budzą? Ale domofonem?! Ziewając, człapię do drzwi.
– Halo?
– Otwórz, to ja – usłyszałam.
– Wera?
– No Wera, otwieraj.
Zanim Weronika wjechała na szóste piętro, wszystkie neurony, które posiadam, zostały postawione w stan gotowości. Co się stało? Coś musiało się przecież stać. Coś poważnego. Weronika przechodziła ciężkie chwile. Przyłapała tego dziada, swojego eksmęża, na zdradzie. Bolało tym bardziej, że nową wybranką jego serca i prześcieradła była dawna uczennica Weroniki. Właściwie nie tak bardzo dawna, bo dziecię maturę zdało zaledwie dwa lata temu.
Wstyd, obciach i żenada. Całe miasto o tym trąbiło. Kobietom było jej żal, faceci mu zazdrościli. Taki podział na Wenus i Marsa zapanował.
Weronika weszła blada i superpoważna. W drodze do dużego pokoju rzuciła zdawkowe „musimy poważnie porozmawiać” i osunęła się na kanapę.
– Co się dzieje? – zapytałam, chyba bojąc się odpowiedzi.
– Przepraszam, że w środku nocy cię nachodzę… próbowałam dzwonić…
– Bateria – mruknęłam.
– Moje życie…
– Kochana, będzie dobrze. Po burzy w końcu wychodzi słońce. Zawsze możesz na mnie liczyć. Nawet w środku nocy!
Przytulam Weronikę.
– Wiem.
Weronika oprócz dalekiej ciotki i jej córki nie miała nikogo. Była jedynaczką, a rodzice zginęli w wypadku samochodowym tydzień po tym, gdy dostała się na studia. Mimo że w jej domu bywałam prawie codziennie, tatę Weroniki widywałam rzadko. Wykładał historię na uniwersytecie i gdy nie pracował, albo buszował w jakichś archiwach, albo zaszywał się w domu z książką, wymagając od domowników, by byli cicho. Żadnej głośnej muzyki, żadnego biegania. Wyjątkiem były imprezy urodzinowe, kiedy mogłyśmy się wyszaleć i wyskakać. Żeby uniknąć problemów z sąsiadami, tata osobiście uprzedzał ich, że nastąpi nastolatkowe szaleństwo. Życiem rodzinnym za bardzo się nie interesował, od tego była mama, a w wychowanie Werki zaingerował tylko raz – gdy mając szesnaście lat, bardzo chciała pojechać z koleżankami na festiwal do Jarocina. Zgodził się pod warunkiem, że przed wyjazdem upodobni się do większości bawiącej tam młodzieży: ogoli śliczne kasztanowe włosy i postawi sobie na cukier irokeza. Nie pojechała. Czasem wydawało mi się, że Werka wyszła za mąż nie miłości do Rudego, lecz dlatego, że pragnęła założyć rodzinę. Chciała mieć się o kogo troszczyć. Życie to niestety zweryfikowało – rodzina męża była rodziną męża, nie jej. Nie miała dzieci i całe życie poświęciła młodzieży w liceum, w którym uczyła geografii. I spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego, że jej uczennica odbije jej męża.
Panią Lucynę, mamę Weroniki, pamiętam tak dobrze, jakbym widziała ją wczoraj. Miała długie ciemne włosy, które zawsze upinała w kok, nosiła lekko rozkloszowane spódnice za kolano i piekła najlepsze na świecie ciasto drożdżowe ze śliwkami. Nie pracowała, bo chciała zajmować się Weroniką, ciągle miała jednak coś do roboty. Działała w komitecie rodzicielskim, jeździła z nami na wycieczki, dbała o zieleń przed blokiem, a w dużym pokoju hodowała ogromne paprotki. Co jakiś czas brałam od niej dla mojej mamy sadzonkę, która, do dziś nie wiem dlaczego, u nas przeżywała nie dłużej niż kilka miesięcy.
– Pamiętasz, jak poleciałam do Rzymu szukać dowodów zdrady? – spytała teraz Weronika.
– Jasne.
Jak mogłabym zapomnieć? To była podróż jej życia! Przez piętnaście lat małżeństwa Rudy zabrał Weronikę tylko na działkę na wieś, bo miał pomalować babci płot, oraz do Ustronia, bo zapragnął odwiedzić swoją szanowną matkę w sanatorium. Dziecię – tak nazwałyśmy jego kochankę – w ciągu kilkumiesięcznej znajomości zabrał za to na kilka dni do Rzymu, na weekend do Berlina, Paryża i do Eurodisneylandu (sic!).
– Zrobiłam wtedy coś, czego w całym moim życiu nie zrobiłam. I już nigdy więcej nie zrobię.
– Spędziłaś upojną noc w ramionach jakiegoś Giuseppe czy Carla?
– Nie. Zagrałam w Enalotto.
– „Ena” co?
– Enalotto. To włoski Totolotek.
– I?
– Siedemnaście milionów czterysta osiemdziesiąt trzy tysiące dwieście dwadzieścia cztery – powiedziała grobowym tonem.
– Co?! – Moje właśnie obudzone neurony odmówiły współpracy.
– Euro – sprecyzowała.